Entangled - Dzień 10

Gotowa do pisania. Kilka ostatnich dni było okropne. Niewiele się działo; kiwałam się w przód i tył. Brak ruchu doprowadza mnie do szału. Potrzebuję przestrzeni. Albo chociaż jakiejś roboty. Ethan wyprał pościel i zastąpił moją szpitalną koszulkę nocną nowymi ciuchami – teraz mam dwie lśniąco białe piżamy, do wyboru. To już jakiś postęp.
Od czterech dni właściwie się do mnie do odezwał. Właściwie zawsze, kiedy przychodził, leżałam w łóżku. Często gapił się na stół z nadzieją i wyglądał na zawiedzionego (sflaczałego?), że mnie tam nie ma i nie piszę. Gdyby wszedł teraz i mnie zobaczył, spełniłby swoje największe marzenie. Nie chcę, żeby to się stało. Czasem tylko na niego patrzę, licząc, że coś powie. A czasami on patrzy, jakby chciał coś powiedzieć, ale potem się rozmyśla. O co mu chodzi?!
Im dłużej to trwa, tym mniej z tego rozumiem. Nie boję się już. Może już osiągnęłam ten poziom strachu, powyżej którego nie da się wejść.
Jestem tu już dziesięć dni. Ciekawe, jak radzi sobie Mama. Pewnie świetnie. Może zapisała się na jakąś terapię, żeby odbić się od traumatycznych przeżyć. Albo siedzi na sofie obok policjantki, jak postać z telewizyjnego serialu. Zachowuje się jak dobra matka – troszcząca się. Ciekawe, czy policja wciąż mnie szuka. Może już sobie odpuścili. Może jest też jakiś limit nadziei.
Ciągle myślę o Sal. Czy źle się czuje? Czy cokolwiek czuje? Czy jej wnętrzności drżą i wiją się z poczucia winy i wstydu?
Sal. Nie wiem, od czego zacząć. Początek wydaje się dobry jak każdy. Przeprowadziła się z Edynburgu z rodzicami i wkurzającym młodszym bratem ponad rok temu. Zanim przyjechała, przyjaźniłam się z Tymi Dziewczynami ze szkoły – tymi myślącymi, że są lepsze niż reszta. Nie czułam, żeby brakowało mi prawdziwej przyjaciółki.
Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, wiedziałam, że się zakumplujemy. Po prostu wiedziałam. Siedziała w rogu w pokoju wspólnym, bazgrząc coś w zeszycie. Nie wyczułam wokół niej aury pewnej siebie nowej laski. Miała świetne włosy i niezłe ciuchy. Nie jestem snobką, ale takie rzeczy pomagają zdecydować, czy warto się koło kogoś kręcić czy nie. Dobra, może jestem snobką, zresztą jak każdy.
Usiadłam obok niej, pytając, co pisze. To była powieść. Jakaś cecha wspólna – obydwie lubiłyśmy pisać. Tak zaczęłyśmy rozmawiać. Z nikim wcześniej nie gadałam o swoich historiach. Nauczyciele się nie liczą. Od tego czasu spędzałyśmy ze sobą coraz więcej przerw, wolnych godzin. Każdego dnia byłyśmy ze sobą trochę dłużej i wreszcie nie mogłam zmusić się do rozmów z kimś innym. Przestałam łazić ze starymi znajomymi, a oni nawet tego nie zauważyli.
Kiedy znałyśmy się już jakiś miesiąc, byłam gotowa do Kolejnego Kroku. Co innego trzymac się z kimś w szkole, a zupełnie co innego w wolnym czasie. Ale byłam gotowa. Zaprosiłam Sal do domu w piątek, kiedy Mama była u koleżanki w Londynie.
Zamówiłyśmy pizzę i rozłożyłyśmy się na kanapie. Dowiedziałam się o niej więcej: uwielbiała pepperoni; obydwie uważałyśmy internetowe strony społecznościowe za porażkę; chciałyśmy zostać prawniczkami, pisarkami, morskimi biolożkami albo gwiazdami musicali z Dalekiego Wschodu; po uszy kochała się z Chrisie, chłopaku z jej poprzedniej szkoły, ale nic z tym nie zrobiła i on się nie dowiedział, a teraz było za późno, bo mieszkał dwieście mil stąd. To było trochę żałosne, ale darowałam jej. Nie wiem dlaczego.
Tak czy inaczej, byłam bardziej niż trochę podekscytowana (oczywiście w tajemnicy) posiadaniem Nowej Przyjaciółki. Nie żeby była jakaś stara, którą można było zastąpić. Sal była dla mnie dobra. Zawsze była szczęśliwa, ale nie w ten denerwujący sposób. Po prostu lśniła. Zawsze była optymistką. Wierzyła, że jutro będzie lepsze niż dziś. Pewna, że obydwie osiągniemy to, co chciałyśmy. Powinnam wiedzieć, że to niemożliwe.
Sal i ja stałyśmy się nierozłączne. W weekendy właściwie u niej mieszkałam. Mamy to nie obchodziło. To pasowało nam obydwu: ona mogła udawać, że jest beztroska i nie ma dzieci, a ja udawałam, że mam matkę, która mnie kocha. I ojca, tak do kompletu.
Pewnej nocy, tuż przed Bożym Narodzeniem, byłam u Sal (chińskie jedzenie na wynos, wino i film na DVD). Zbierałyśmy się spać, myłyśmy zęby przed lustrem w łazience. Sięgnęłam przed nią, żeby wziąć ręcznik. Złapała mnie za nadgarstek i zapytała:
- Co to jest?
Moje wnętrzności obróciły się jak bęben pralki na początku prania. Udając skupioną na wyciskaniu absurdalnej ilości pasty do zębów, myślałam intensywnie. Nie wiem, co mnie zdziwiło; wiedziałam, że blizny nie są niewidzialne. Próbowałam je zbagatelizować – to nic, tylko jakieś zadrapania z dzieciństwa… podrapał mnie kot u babci?
Ciężko było na nią patrzyć. A jeszcze ciężej patrzyć na siebie. Ujęła moją twarz i odwróciła ją, przez co musiałam na nią spojrzeć.
- Grace, wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
Nigdy nie byłam niczyją najlepszą przyjaciółką. Musiałam wyznać prawdę, samą prawdę i tylko prawdę.
Poszłam za Sal do jej pokoju, usiadłam na łóżku i zaczęłam mówić.
Pierwszy raz zacięłam się w wieku piętnastu lat. Byłam w pokoju, pisałam wypracowanie. Słuchałam gotyckiej muzyki, jak zwykle. Normalna noc. Nie byłam bardziej przybita niż w inne dni. Otóż to: nigdy nie byłam naprawdę szczęśliwa. Po prostu egzystowałam z dnia na dzień, bez jakichkolwiek emocji. Nie twierdzę, że nie cieszyłam się od czasu do czasu – oczywiście, że mi się zdarzało. Ale to były ulotne chwile, które znikały, zanim na dobre je doceniłam.
Rozglądałam się za czymś, co oderwałoby mnie od wypracowania. Bazgrałam po ręce, pomalowałam paznokcie czerwonym markerem. Otworzyłam szufladę i dokładnie ją przetrząsnęłam. Znalazłam stary szwajcarski scyzoryk Taty. Rozłożyłam go i zobaczyłam bajery, jakich się nie spodziewałam. Ostatni element, który otworzyłam, był nożem. Ostrym, błyszczącym i pociągającym w sposób, którego nie rozumiałam.
Przyłożyłam ostrze do kciuka i lekko nacisnęłam – nie na tyle mocno, żeby pokazała się krew. Uch. Niezadowalające.
Przeciągnęłam ostrzem po przedramieniu – mocno. Przez ułamek sekundy wyglądało tak, jakbym nic nie zrobiła. Skóra tylko lekko się ugięła. Krew pojawiła się szybko. Była bardzo czerwona. I było jej mnóstwo. Lepiej. Dużo lepiej.
To było czarujące. Uniosłam ramię i patrzyłam, jak krew kapie, kapie, skapuje w kierunku łokcia. Jedna czy dwie krople spadły na biurko. Czułam się lekko i dziwnie – ale przede wszystkim dobrze.
Trochę bólu. Ale to było dobry ból, czysty ból.
Tej pierwszej nocy cięłam się tylko raz. Nikt nie zauważył. Nie odkrywałam ramion, żeby wszyscy się na nie gapili.
Później robiłam to częściej. Zebrałam sporą kolekcję blizn.
Nauczyłam się wybierać lepsze miejsca do cięć, szukałam sposobów, by ukryć wściekłe czerwone szramy przed światem. A później srebrzyste blizny. Nie sądziłam, że zmienią się w blizny. Nigdy nie przyszło mi to do głowy.
Dla mnie te blizny to oczywisty znak. Są tak widoczne, jakby krzyczały „Patrzcie na nią! Patrzcie, co ta wariatka sobie robi!”
Ale tak naprawdę ledwie szepczą, jeśli w ogóle ktokolwiek słucha.
Sal słuchała.
Siedziała naprzeciw mnie po turecku, jak siedmiolatka na zajęciach w szkole. Wiedziałam, że patrzy na mnie z mieszaniną zmartwienia, żalu i chyba czegoś jeszcze (przerażenia?). Ale nie popatrzyłam na nią, żeby sprawdzić. Skupiłam się na kołdrze. Czerwony pasek, biały pasek, czerwony pasek, biały pasek. Czerwony. Biały. Czerwony.
Kiedy skończyłam swoje marne wyjaśnienia i odpowiedziałam na pytania Sal (również marnie), wzięła w dłonie moje ramię i popatrzyła. Naprawdę popatrzyła. Moje przedramię było wystawione na mocne, padające z sufitu światło. Blizny były bardziej widoczne niż kiedykolwiek. Dotknęła ich koniuszkiem palca, mrucząc:
- Co ty sobie zrobiłaś?
Brakło mi słów. Żadnej ciętej wymówki. Tylko łzy.
Płakałam mocniej niż kiedykolwiek wcześniej przed żywą osobą. Sal objęła mnie, pogłaskała po głowie i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Wypłakałam się w biało-czerwoną miękkość i zasnęłam.
Kiedy się obudziłam, pokój był ciemny, a Sal leżała obok mnie, nie śpiąc. Przeprosiłam za urządzoną przez siebie szopkę, próbowałam obrócić ją w żart. Było mi wstyd, okropnie. Nie jestem przyzwyczajona do takich wybuchów.
Sal oparła się na łokciu i poważnie na mnie popatrzyła.
- Potrzebujesz pomocy, Grace – szepnęła.
Ten pomysł mnie przeraził. Nieraz do tego wracałyśmy, dopóki nie przekonała się, że to na nic.
Wymusiła na mnie obietnicę, że a) nigdy więcej tego nie zrobię i b) jeśli poczuję chęć zrobienia tego, wezmę telefon i do niej zadzwonię. Powiedziała, że przyjdzie, czy to dzień czy noc.
Naprawdę wierzyłam, że a) i b) są możliwe.
W pewnym sensie cieszyłam się, że jej powiedziałam. Dobrze było podzielić się tym sekretem. Ale czułam się jak idiotka, frajerka i ofiara losu, wszystko jednocześnie.
Po tej nocy Sal i ja jeszcze bardziej się zbliżyłyśmy. Byłyśmy powiązane moim małym, mrocznym sekretem. To było niewiele ponad dziewięć miesięcy temu.
Ethan właśnie wyszedł.
Znalazł mnie siedzącą przy stoliku i płaczącą. Przyniósł tacę, zabrał wszystkie papiery i ułożył je na podłodze. Delikatnie położył mi rękę na ramieniu i trzymał, a ja płakałam. Kiedy łzy się skończyły, sięgnęłam po widelec i zaczęłam jeść. Zmieściłam tylko kilka kęsów. Musiałam przepić Colą, żeby się nie udławić. Ethan usiadł na moim łóżku i obserwował mnie.
- Jak się czujesz? – zapytał.
- Dlaczego mi to robisz?
- Powinnaś jeść. Lepiej się poczujesz.
- Dlaczego mi to robisz?
- Grace… - popatrzył na mnie znacząco.
- Nie chcę cię tutaj. Wyjdź, proszę.
Wyszedł.
< poprzedni
Komentarze
Prześlij komentarz