The Plot to Kill the Pople - Jazda późną nocą

Przeklęty deszcz!
Diane Crawford była na
tej samej długiej, krętej wiejskiej drodze od ponad czterdziestu mil i nie
widziała ani śladu cywilizacji. A deszcz lał tak mocno, jak jeszcze nigdy.
Miała wrażenie, że na dachu jej samochodu stał jakiś niewidzialny człowiek
i wylewał jej na szybę wiadra wody. Widoczność była praktycznie zerowa.
Gdyby rozbiła się i umarła na tym zadupiu, zostałaby znaleziona dopiero
rano. I to byłaby jej wina. Tylko kompletny wariat wybierał się
w drogę w taką pogodę. Albo osoba taka jak Diane, która bardziej bała
się zatrzymać na poboczu wiejskiej drogi, przy której nie było świateł.
Potrzebny był jej hotel albo stacja paliw; miejsce, by się zatrzymać
i przeczekać, aż pogoda się uspokoi. Była druga, gdy zobaczyła przed sobą
starą stację paliw. Na zewnątrz stał wielki żółty szyld, który za dnia pewni
wyglądał tanio, ale w nocy stanowił kolorowe błogosławieństwo na poboczu.
Czerwone litery na żółtym tle były wyraźnie widoczne.
Stacja paliw i sklep Barneya
Otwarte całą dobę
Diane skierowała swoje
Audi A3 z drogi prosto na teren stacji. Szyld mówił, że miejsce było
„otwarte całą dobę”, ale wcale na to nie wyglądało. W sklepie nie paliły
się światła, cały przybytek wydawał się opuszczony.
Zatrzymała się przy
jednym z dystrybutorów i wyłączyła silnik. Światła w aucie
zgasły, nie licząc cyfrowego zegarka wskazującego 02:02. Diane niekoniecznie
potrzebowała paliwa, ale musiała zjechać z drogi i była skora
poświęcić trzydzieści dolców, żeby choć chwilę skryć się przed deszczem. No
i znajdowała się pośrodku bardzo nieznanej i jałowej wsi, więc istniało
spore prawdopodobieństwo, że w najbliższym czasie nie trafi na żadną inną
stację.
Jakiś starzec w ostatnim
mieście skierował ją na skróty, ale ona miała wrażenie, że trafiła do książki
Stephena Kinga. To miejsce było straszne, źle oświetlone, otoczone wysokimi
drzewami i gęstymi krzakami.
Z fotela pasażera
wzięła płaszcz przeciwdeszczowy i szamotała się chwilę, próbując złożyć go
przed wyjściem z auta. Był to cieniutki płaszcz z żółtego plastiku,
który nie dawał ciepła, ale przynajmniej chronił przed deszczem i był
dobrze widoczny. Naciągnęła kaptur na głowę i pociągnęła na troczki, by
lepiej przylegał jej do głowy, żeby włosy nie zmokły. Zanim wyszła z auta,
spojrzała na swoje odbicie w lusterku wstecznym. Przez żółty płaszcz wyglądała,
jakby miała zamiar dołączyć do gotowania mety z Walterem Whitem. Pchnęła drzwi
i wysiadła, walcząc z pogodą. Mocny podmuch wiatru zamknął je za nią,
oszczędzając jej fatygi.
Dystrybutor, przy który zaparkowała, był
wyłączony, więc ruszyła ku sklepowi, by znaleźć sprzedawcę. Na szklanych
drzwiach zobaczyła szyld:
PO
22:00 DZWONIĆ DZWONKIEM
Rozejrzała się wokół drzwi i zobaczyła
szary brzęczyk. Był zniszczony i stary, a rozciągnięta pod nim pajęczyna
połyskiwała na deszczu. Wcisnęła go mocno i przetrzymała. Ze środka nie
usłyszała żadnego dzwonka, ale brzęczyk lekko wibrował pod jej palcem. Po około
pięciu sekundach cofnęła rękę i przycisnęła twarz do szyby, otaczając głowę
dłońmi dla lepszego widoku. W środku niemal natychmiast zapaliło się światło.
Cofnęła się nieco i wypatrywała jakiegoś
ruchu. Po drugiej stronie szyby znajdowała się lada z widokiem na podjazd. Za
nią, obok półek z papierosami, było przejście osłonięte kolorowymi paskami.
Pojawił się w nim młody mężczyzna.
Zerknął przez okno, by sprawdzić, kto
nacisnął brzęczyk. Diane zakładała, że miał niewiele więcej niż siedemnaście
lat. Miał zmierzwione, brązowe włosy. Przyszło jej do głowy, że go obudziła,
ale z drugiej strony był nastolatkiem, więc włosy prawdopodobnie miały tak
sterczeć. Sama Diane miała dwóch nastoletnich synów i obydwaj upierali się na
fryzury w stylu "ptasie gniazdo". Była pewna, że w przyszłości będą
tego żałować. Ten dzieciak wyglądał tak samo, no – może był bardziej niechlujny
niż jej synowie, którzy jak na nastoletnich chłopców byli całkiem schludni.
Sprzedawca dostrzegł Diane i pomachał do
niej. Wyszedł zza lady i podszedł do drzwi. Odbezpieczył je w trzech różnych
miejscach, nim otworzył.
– Niech pani wejdzie, bo panią
zdmuchnie! – powiedział z uśmiechem.
– Dziękuję – odpowiedziała Diane,
wchodząc do środka i zdejmując kaptur z głowy. – Dostanę paliwa? Jadę całą noc
i mam wrażenie, że jeśli nie zataknuję, będę tego żałować za jakieś
pięćdziesiąt mil.
– Mądra uwaga – powiedział chłopak. –
Następna stacja jest więcej niż pięćdziesiąt mil stąd. Naprawdę nie warto
ryzykować. Kiedyś brakło mi tam paliwa. – Wskazał kierunek, do któego
zmierzała. – Najgorszy błąd w życiu.
– Mam nadzieję, że pogoda nie była tak
paskudna jak dzisiaj.
– Na szczęście nie, ale nigdy więcej nie
popełnię tego błędu. – Chłopak zamknął za nią drzwi. DIane zauważyła, że na
kombinezonie miał wyszyte imię Steven.
– Steven? Tak masz na imię? – zapytała.
Spojrzał w dół, na kombinezon.
– Ta. Tata nie potrafi spamiętać imion
swoich dzieci, więc mamy na ubraniach powyszywane imiona.
– Twój tata to Barney, który to
prowadzi?
– No. Ale lepiej, żeby mama nie
usłyszała, jak pani powiedziała, że prowadzi tą stację! – zażartował. – On
tylko przyczynił się do wyszywania imion.
Diane zaśmiała się uprzejmie.
– Pójdę do klucze do dystrybutorów –
powiedział Steven, wracając za ladę. – Chce pani kawy? Właśnie zaparzyłem.
W normalnej sytuacji kawa o 2
nad ranem spotkałaby się z kategoryczną odmową, ale Diane potrzebowała
kofeiny, by funkcjonować.
– Bardzo chętnie, dziękuję –
powiedziała.
Na ladzie leżał szeroki wybór
czekoladowych batoników, nieco dalej, na gorącej płycie, stał dzbanek
z kawą. Steven zniknął pod ladę i pojawił się chwilę później
z białym, plastikowym kubkiem. Położył go na ladzie i zaczął
przelewać czarną kawę z dzbanka.
– Mleka i cukru? – zapytał.
– Cukier wystarczy, dziękuję –
odpowiedziała Diane. – Ile jestem winna?
– To gratis. Dużo osób jej potrzebuje
o tej porze, przynajmniej pomoże im przetrwać te następne pięćdziesiąt
mil. – Zauważył, że Diane przygląda się wlewanej do kubka kawie. – Spokojnie –
dodał uspokajająco – jest dość świeża. Zalałem jakieś dwadzieścia minut temu.
– Wygląda okej.
Steven napełnił kubek i odstawił
dzbanek na płytę.
– Idę po cukier – powiedział. Zniknął za
paskową zasłoną po drugiej stronie lady. Sekundę później wystawił
z powrotem głowę. – Nie będzie mnie trochę dłużej. Pójdę od razu po klucze
do dystrybutora.
Diane rozejrzała się po sklepie.
Przypominał raczej kącik majsterkowicza niż typowy sklep przy stacji. Narzędzia
ogrodnicze i paczki z nawozem zajmowały więcej miejsca niż typowe
produty spożywcze i wielkie paki śmieciowego jedzenia, które zwykle widuje
się w takich miejscach.
Narobiwszy na zapleczu niemało hałasu,
Steven wrócił do sklepu z kompletem kluczy i czterema saszetkami
cukru. Te ostatnie podał jej.
– Wystarczy? – zapytał.
– Dwie wystarczą, dziękuję.
– Super. Resztę może pani zostawić na
ladzie. Zatankuję. Ile pani chce?
– Och, nie musisz mnie wyręczać –
powiedziała Diane. – Potrafię to zrobić sama.
– Nie wątpię. Ale takie mamy zasady.
Tankujemy wszystkie auta. Kiedyś pozwalaliśmy klientom robić to samodzielnie,
ale zbyt wielu odjeżdżało bez płacenia. A tu niewiele możemy z tym
fantem zrobić, więc sami napełniamy baki. Widzę, że pani by nie odjechała, ale
zasady to zasady, prawda?
– W porządku. – Diane skinęła
głową. – Bezołowiowej za trzydzieści dolarów.
– Nie ma problemu. Kluczyki będą
potrzebne?
Diane sięgnęła do kieszeni płaszcza
i podała mu kluczyki. Wziął je i odszedł ku wyjściu. Gdy tylko
otworzył drzwi, w sklepie zaszumiało od deszczu i wiatru. Steven
wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi, żeby wiatr ich nie otworzył. Włączył
zewnętrzne oświetlenie i podszedł do auta Diane, kuląc się, by osłonić
oczy przed deszczem. Ulewa i wiatr nie miały zamiaru ustawać, więc włosy
biedaka będą za chwilę wyglądały jeszcze gorzej niż teraz.
Diane wypiła duży łyk kawy. Nieziemska.
Pewnie tania jak cholera, ale w tej sytuacji smakowała wyśmienicie. Jeśli
benzyna wywrze podobny efekt na samochodzie, pieniądze okażą się naprawdę
dobrze wydane. Kawa natychmiast ją pobudziła i przygotowała na resztę podróży
do wiejskiego domu jej siostry.
Steven skończył tankować samochód
i znów przedzierał się przez wiatr i deszcz do sklepu. Jego
kombinezon był cały przemoczony. Ciemnoczerwona bluza pewnie też, choć ciężko
ocenić. Pchnął drzwi i praktycznie wpadł do środka, po czym
z wysiłkiem je zamknął.
– Co tam się dzieje – powiedział,
przeciągając ręką po mokrych włosach.
– Nawet mi nie mów – odpowiedziała
Diane. – Jadę tak całą noc!
– Daleko ma pani jeszcze?
– Jadę do siostry na tydzień. Jeśli nie
pobłądzę, powinnam dojechać za dwie godziny.
– Dwie godziny? – Steven wrócił za ladę.
– Gdzie ona mieszka?
– W jakimś Knots County. Według
GPSa zostało jeszcze jakoś pięćdziesiąt mil.
– Raczej siedemdziesiąt.
Diane upiła kolejny łyk kawy.
– To dobrze, że mam tę kawę. Rozbudzi
mnie na tyle, żebym dojechała. Mam nadzieję.
Steven uśmiechnął się, ale nie
odpowiedział. Stwierdziła, że pewnie ma jeszcze inne rzeczy do roboty.
– Trzydzieści dolarów, tak? –
powiedziała, odkładając pusty kubek na ladę.
– Właściwie tylko dwadzieścia odiem.
Próbowałem dolać jeszcze za dwa dolary, ale nie mieściło się w baku. Ma
pani pełno.
Diane sięgnęła do kieszeni płaszcza po
portfel.
– Niech będzie trzydzieści, za szczerość
– powiedziała – bo i tak bym nie sprawdziła.
Wyciągnęła kartę Visa i wyciągnęła
w jego stronę. Stał nieruchomo z pękiem kluczy w ręce. Wyglądał,
jakby się zastanawiał.
– Proszę – powiedziała.
Ku jej zdumieniu, nie wziął karty.
Patrzył nad jej ramieniem na coś na podjeździe. Miał zdumioną minę.
– Co to jest? – mruknął cicho, ale dość
głośno, żeby Diane usłyszała. Jego wzrok przemieszczał się za tym czymś na
zewnątrz. Diane czuła się trochę głupio, że tak stoi z wyciągniętą ręką,
a on ją ignoruje.
Wtedy za sobą usłyszałą szum wiatru
i deszczu. Drzwi wejściowe się otworzyły. Ktoś wszedł do sklepu. Zdziwiona
mina Stevena szybko zmieniła się w bezbrzeżny szok na widok tego, co
znajdowało się za Diane. Odwróciła się, by zobaczyć, kto to, i natychmiast
zrozumiała powód dziwnego zachowania Stevena.
Mężczyzna, który wszedł, był wysoki
i niemal tak szeroki jak drzwi. Najbardziej rzucało się w oczy to, że
miał jasnoczerwoną skórzaną kurtkę i maskę imitującą żółtą czaszkę
z pasmem czerwonych włosów na czubku głowy i ohydnym uśmieszkiem na twarzy. Na plecach miał kilka sztuk broni
albo akcesoriów ogrodniczych. Ciężko ocenić, co to było, ale nad każdym
z jego ramion wystawała metalowa rękojeść. Poznała go dzięki artykułowi,
który niedawno widziała w gazecie. Czerwony irokez.
Cofnęła się, aż dotknęła piętami ustawionych
przy regale worków z kompostem. Czerwony Irokez zignorował ją
i podszedł do lady, zza któej wpatrywał się w niego oniemiały Steven.
Kiedy mijał Diane, miała okazję zobaczyć, co miał przywiązane na plecach. Krzyżujące
się kij baseballowy i srebrny miecz, obydwa wsunięte do pochew
z brązowej skóry.
Sięgnął przez ladę i złapał Stevena
za włosy. Wyciągnął biedaka na ladę, aż jego głowa zawisła po drugiej stronie.
Brzuch miał rozpłaszczony na blacie, po drugiej stronie majtały nogi, zrzucając
papierosy z półek.
Próbował uwolnić się z chwytu
Irokeza. Ale mógł zrobić niewiele, więc z całej siły wrzasnął:
– CO JEST, KURWA!
Czerwony Irokez nie wytłumaczył się.
Sięgnął ponad ramieniem i wyjął miecz. Jedną ręką trzymał Stevena, drugą
wysunął długie na sześćdziesiąt centymetrów ostrze nad jego głową.
Może wyda się to głupie, ale Diane
pomyślała, że to jakiś dowcip, który później zostanie wyświetlony
w kablówce. To nie mogło być prawdziwe. Nie wierzyła, dopóki Czerwony Irokez
nie wbił miecza w plecy Stevena. Gdy ostrze wbijało się w mięso
rozległ się ściskający flaki, chlupoczący dźwięk. Weszło głęboko, na wylot, aż
utkwiło w ladzie pod chłopakiem. Z miejsca, w której wbił się
miecz, uniosła się fontanna krwi.
I Steven wrzasnął.
Diane jeszcze nigdy nie słyszała takiego
krzyku. Ten dźwięk wbił się w jej uszy, drażnił nerwy. Słyszała chłopaka
bliskiego śmierci, walczącego o życie, próbującego zwrócić czyjąś uwagę,
czekającego na ratunek. Ale Diane nie była tym kimś. Nie był dość odważna. Ale
kto by był?
Stevenowi dość szybko skończyło się
powietrze i przestał krzyczeć. Ale zaraz zaczerpnął choćby odrobinę tlenu
i rozdarł się ponownie.
Czerwony Irokez początkowo nie zwrócił
uwagi na Diane, ale – czekając, aż Steven się zamknie – powoli odwrócił głowę
i spojrzał na nią. W otworach na oczy żółtej czaszki zobaczyła parę
oczu, których nigdy nie zapomni; oczy, które były ucieleśnieniem zła. Tkwiła nieruchomo
w miejscu, sparaliżowana strachem i zdumieniem, choć wiedziała, że
powinna uciekać stąd tak daleko, jak to możliwe.
Na szczęście dla Diane, Czerwony Irokez
nie interesował się nią. Skupił się na ofierze. Steven desperacko próbował się
uwolnić, wyciągał ręce i próbował czegoś się złapać, czegokolwiek
co mogłoby mu pomóc. Ostrze, które przybiło go do lady, uniemożliwiało sięgnięcie
do tyłu. W jego zasięgu były tylko Snickersy, ale Diane była pewna, że
w obecnej sytuacji by mu nie pomogły, choćby nawet zamaskowany gość miał
alergię na orzechy.
Czerwony Irokez sięgnał do radia
stojącego za cukierkami i włączył je. Diane rozpoznała piosenkę. Rush
Hour Jane Weidlin. Z niezrozumiałych przyczyn ta piosenka wyrwała ją
z transu, przez który gapiła się na wydarzenia rozgrywające się przed jej
oczami. Wróciła do siebie i pobiegła do wyjścia, po drodze przewracając
ogrodowego gnoma.
Kiedy dotarła do drzwi, przez sekundę
zastanowiła się, czy mogłaby coś zrobić dla Stevena. Ale ta myśl zniknęła
niemal w tej samej chwili. Nie mogła stanąć naprzeciw zamaskowanego
zabójcy z mieczem. Szarpnięciem otworzyła drzwi i mocny wiatr
natychmiast uderzył ją w twarz, a wraz z nim krople deszczu
i chód. Wytrąciło ją to z równowagi i obróciło tak, że doskonale
widziała, co działo się na ladzie. Czerwony Irokez wyjął z pochwy kij
baseballowy i uniósł go nad głową Stevena. Chłopak nie był w stanie
walczyć, bezużyteczne próby uwolnienia się straciły na sile. Łkał, ale nie miał
siły spojrzeć na swojego oprawcę. Jego głowa zwisała z lady, krew
z ust kapała na podłogę. Na ladzie również była kałuża krwi, która nieustanie
rosła z powodu rany w plecach. Diane skrzywiła się i zamknęła
oczy, gdy Czerwony Irokez uderzył kijem w czaszkę Stevena. Ale nawet
z zamkniętymi oczami odczuła siłę uderzenia. Poczuła, że zbiera jej się na
wymioty. Widziała dość. Wybiegła ze sklepu na deszcz i wiatr.
Kilka kroków od auta zdała sobie sprawę,
że miała problem. Steven wciąż miał jej kluczyki. Nie odjedzie tym
samochodem. Nawet się do niego nie dostanie. Pociągnęła za klamkę, ale
drzwiczki się nie otworzyły. Steven zamknął je, kiedy zatankował.
Serce ścisnęła jej rozpacz, wyciskając z niej
ostatnie krople nadziei. Głowa zaczęła jej ciążyć, później zaczęły się zawroty
wywołane niepokojem i bliskością śmierci. To uczucie przeszło przez jej
ciało jak wirus. Upadła na kolana, próbowała złapać oddech.
WSTAWAJ!,
wrzasnęła na nią jakaś cząstka niej. WSTAWAJ I UCIEKAJ!
Oparła dłonie o ziemię
i podniosła się. Grunt był mokry od deszczu i usiany małymi kamykami,
które wbiły jej się w palce, ale przynajmniej czuła, że żyła. Jednak im
bardziej starała się podnieść, tym słabiej się czuła. Z jej rąk i nóg
odpłynęły siły, znikały przez płuca z każdym wydechem. Pamiętała, że
w całym życiu zemdlała dwa razy. Bała się, że jeśli zemdleje teraz, po raz
trzeci, już się nie obudzi.
Wyciągnęła rękę i oparła dłoń
o samochód, by się podeprzeć i wstać. Ale w rękach nie miała ani
odrobiny siły. Zsunęła się na ziemię, jakoś obróciła wokół własnej osi
i oparła głowę o samochód. Deszcz z ziemi wsiąkał w jej
spódnicę i docierał do pośladków, zmieniając je w bryły lodu.
Przez sklepowe okna widziała, jak Irokez
raz za razem okładał Stevena po głowie kijem baseballowym. Mimo szumu wiatru
i deszczu słyszała, jak kij uderzał w cel.
Wzrok jej się zamglił, słuch również
stracił na ostrości. Po czwartym uderzeniu kija w kość, jej głowa opadła
na samochód. Osunęła się na bok, kręgosłup nie był w stanie dłużej
utrzymać jej prosto. Kiedy jej twarz wylądowała w kałuży, była
nieprzytomna.
< poprzedni
Komentarze
Prześlij komentarz