The Coming of the Bullocks - Dzień pierwszy

Zaczęło się niepozornie.
Byłem w sklepie spożywczym, zbierając rzeczy, po które wysłała mnie żona,
a gdy wchodziłem do swojego zaparkowanego SUVa, podszedł do mnie mężczyzna,
którego nigdy wcześniej nie widziałem. Od razu zauważyłem, że było w nim coś
dziwnego. Wyglądał jak chodzący trup i, szczerze mówiąc, nie najlepiej
pachniał. Niemniej był ogolony i bardzo dobrze ubrany jak na wyjście do sklepu,
w elegancki brązowy garnitur i brązowy krawat w żółte paski. Z drugiej strony,
był bosy i jego głos do niego nie pasował. Brzmiał niemal jak kobieta.
Rozgniewana, karcąca dziecko kobieta.
Zapytał, czy byłem
doktorem Brewerem. To się czasem zdarza – czasami rozpoznaje mnie jakiś czytelnik
i pochodzi, by powiedzieć, że podobały mu się książki z serii K–PAX (albo nie,
zdarzyło się kilka razy). Założyłem, że to członek jakiejś lokalnej
społeczności. Mimo dziwnego wyglądu i niezadowolonej miny, potwierdziłem swoją
tożsamość i przygotowałem się na kilkuminutową rozmowę o tym, jaka była planeta
K-PAX, czy uniwersum tętniło życiem i tak dalej. Ale to nie o tym chciał rozmawiać.
– Jesteśmy Bykami –
powiedział piskliwym, gardłowym głosem. Zamarłem. Skupiłem się na “jesteśMY”. O
ile mnie wzrok nie mylił, był tu tylko on. Musiał zauważyć, że krew odpłynęła
mi z twarzy. – Niech się pan nie martwi; nie skrzywdzimy was. – Nie wiedziałem,
czy miał na myśli mnie czy wszystkich. Gdy mówił, jego wargi się
wykrzywiły, i odwrócił się, pewnie po to by nie patrzyć na moją odrażającą
ludzką postać. Nie miałem gdzie się ukryć, dokąd uciec. Jeśli faktycznie
pochodził (pochodzili, pochodziło) z innej planety, mógłby mnie odnaleźć,
dokądkolwiek bym uciekł i gdziekolwiek bym się ukrył, choćbym udał się na Księżyc,
Marsa czy gdziekolwiek indziej.
Moją kolejną myślą było:
czemu, do diabła, postanowiłem być psychiatrą, bo przez to znalazłem się
w tej sytuacji. Ale dotychczas zadawałem się z dwójką trudnych kosmitów,
więc kto lepiej się do tego nadawał? Prawdę mówiąc, protestant i uciekinierka
mogli go – ich – skierować do mnie.
– Możemy porozmawiać u
mnie w domu – powiedziałem wreszcie. – Proszę wsiadać. – Niezręcznie zajął miejsce
pasażera i wlepił we mnie spojrzenie, najwyraźniej zwalczając odrazę.
– Musi pan wiedzieć –
zaczął, gdy opuściliśmy parking, ledwie mijając nieprawidłowo jadącego rowerzystę
– że pochodzimy ze świata bardziej zaawansowanego niż K-PAX czy jakakolwiek
inna planeta w galaktyce.
Rowerzysta zaczął mi
wygrażać pięścią i krzyknął:
– Patrz, jak jedziesz,
stary pryku!
Mój pasażer go
zignorował i kontynuował, niewzruszony, niemal falsetem, jakby mówił to już nieraz:
– Prawdę mówiąc, Bullock
to jedna z najstarszych planet we wszechświecie. Może brzmimy i wyglądamy
niepozornie. Dawno temu, nasze fizyczne ciała, które są zupełnie niepotrzebne z
punktu widzenia istnienia, zaczęły się rozkładać, aż pozostały jedynie mózg i
kilka narządów absolutnie niezbędnych do odżywiania. Dla własnych celów
nauczyliśmy się kontroli najbliższego otoczenia poprzez proste
elektromagnetyczne polecenia. Wreszcie udało nam się połączyć mózg i pewne
urządzenia mechaniczne, by powstało coś, co wy nazywacie “robotami”, z tym że
my kontrolowaliśmy nasze działania. Po jakimś czasie porzuciliśmy mechaniczne
osprzętowanie, staliśmy się elektronicznymi mózgami i, wreszcie, samymi falami
mózgowymi, choć możemy przybrać dowolną postać. – Spojrzał (nie mogłem myśleć o
nim inaczej niż “on”) na mnie, pewnie upewniając się, że nadal słuchałem, może
sprawdzał, czy go rozumiałem, ale nie opanował kolejnego skrzywienia warg. – To
oczywiście okrutne uproszczenie naszej ewolucji, która zajęła miliardy lat, ale
dzięki temu ma pan pojęcie, kim jesteśmy i do czego jesteśmy zdolni. Szczegóły
są nieistotne, ale musi pan wiedzieć, że jesteśmy w stanie osiągnąć
rzeczy, o których nawet nie śnicie i których nie zrozumielibyście, choćbyście
wyśnili.
Gardło miałem suche jak
starożytny pergamin, ale udało mi się wydukać:
– Skąd mam wiedzieć, że
jest pan tym, za kogo się podaje?
Jego odpowiedź została
poprzedzona czymś podobnym do ryku lwa. Nagle ogromne drzewo przewróciło się na
drogę przed nami, po czym – w ostrym rozbłysku światła – eksplodowało i
zniknęło
– Ilu z nas musi pan
poznać, by uwierzyć w nasze słowa?
Założyłem, że to pytanie
retoryczne, więc nie odpowiedziałem. Przez chwilę i tak nie mogłem wydusić
słowa. Patrzyłem na drogę, na którą przed chwilą było drzewo, a na której teraz
nie było niczego. Niczego. Ani drobiny popiołu czy czegokolwiek, co
mogłoby nam przeszkodzić. Wreszcie wykrztusiłem:
– Dlaczego mi pan to
mówi?
– Przysłała nas do pana
uciekinierka, “doktorze”. Potrzebujemy osoby, która przekaże naszą wiadomość, a
zważając na pańską przeszłość, jest pan dobrym reprezentantem swojego gatunku.
Był początek
października, zaczynało robić się chłodno, ale ja się pociłem.
– Przekaże? –
powtórzyłem ostrożnie.
– Przekaże pan nasz
żądania tak, by pański gatunek zrozumiał. – Znów odwrócił się ku mnie i popatrzył
na mnie z namysłem. Już się nie krzywił, ale jego oczy były jak puste doły,
czarne i puste. Drżałem, zaczynałem mieć dreszcze. Wyszczerzył zęby; w próbie
uśmiechu? – Poza tym, jako naukowiec, swego rodzaju, uznaliśmy, że może być pan
zainteresowany udziałem.
– Udziałem w czym? –
Przełknąłem ślinę. – Czego żądacie?
– Wasz gatunek jest
znany w całym wszechświecie jako bezwzględni mordercy. Zabijacie każdego, także
własną rasę, by zaspokoić żądzę śmierci i swoje psychotyczne potrzeby. To musi
się skończyć. I to nie za tysiąc lat. Teraz.
– Ale pochodzicie z
bardzo odległej planety. Nawet nie wiem, gdzie się ona znajduje. Co was obchodzi,
czym zajmują się ludzie?
Wiedziałem, że
protestant westchnąłby z frustracji nad moją ignorancją lub głupotą. Uciekinierka
też, głośniej. Niemniej nasz najnowszy gość z kosmosu warknął z kolejnym nieprzyjemnym
grymasem na ustach:
– Przedstawiliśmy panu
skrócony opis naszego gatunku i naszej ewolucji. Ale to nie wszystko. Na
przykład, nie jesteśmy jedynymi, odosobnionymi istotami, za jakie lubicie się
uważać, i nigdy nie byliśmy. Zawsze byliśmy społecznością, jak wasze
mrówki czy pszczoły. Kilka miliardów lat temu zaczęliśmy przyglądać się całości
świata we wszechświecie, w tym waszej nowopowstałej planecie. Wszechświat to
ogromna sieć. Wszystko, co robicie, ma wpływ na innych. Jesteście częścią nas;
tylko tym nie wiecie. Wasze małe żywoty to drobny ułamek całości, którą
nazywamy “Nediera” – wymówił to jak “naj-DIR-a”. – W naszych oczach to jakby
matriks wszechświata. Suma zgromadzonego w nim życia, jakby wielkiej mrówczej
kolonii. Zabijając inne istoty na Ziemi, sprowadzacie cierpienie nie tylko na
nie, ale na wszystkich we wszechświecie. Czujemy ich udrękę, ich ból i
cierpienia. Widzi pan tę krowę na polu po lewej?
Przyznałem, że owszem.
– Dla was życie tej
krowy nie ma znaczenia, zmieni się ona w kilka posiłków. Ale dla krowy ma wielkie
znaczenie.
– Nie jesteśmy krowami –
wyjaśniłem. – Mamy dusze.
W odpowiedzi zaśmiał się
gardłowo.
– To mit stworzony przez
wasze różnorakie religie. Wszechświat nie widzi różnicy między życiem waszym a
jakiejkolwiek innej istoty. Myślicie, że jesteście wyjątkowi? Dorośnijcie!
Myśleliście, że Ziemia to centrum wszechświata, a kiedy wreszcie zrozumieliście,
że to nieprawda, uznaliście, że wasze słońce to centrum wszystkiego. Teraz
wiecie, że wasza gwiazda i jej planety to nic wyjątkowego, ale nadal naiwnie
wierzycie, że wszystko kręci się wokół waszego gatunku. Nawet bóstwa
przedstawiacie na swoje podobieństwo! – ryknął. – To szczyt arogancji!
– A wy? –
sprzeciwiłem się. – Widzę, że uważacie swój gatunek za nadrzędny względem
naszego.
– Słuchał pan, doktorze?
Mamy was uwiązać do wozów? Wykorzystywać do eksperymentów medycznych? Polować
na was i zabijać “dla sportu”? Usłyszcie nas, sapiens: Wszystkie istoty we
wszechświecie są jednako ważne!
Myślałem, że pękną mi
bębenki, ale od podjął spokojniej:
– Powinniście też
wiedzieć, że po śmierci opuszczacie Nedierę na zawsze. Dlatego śmierć to taka
tragedia, nie tylko dla jednostki, której dotyczy, ale dla całej kolonii,
całego wszechświata. – Odwrócił się, by na mnie spojrzeć. – Rozumie pan, co do
pana mówię? – Pomiędzy wierszami usłyszałem “Ty kupo gówna”.
Wzruszyłem ramionami i
uśmiechnąłem się nieco głupkowato.
– Nie do końca.
Patrzył na mnie przez
długą sekundę.
– Ma pan sukę. Gdybyśmy
zastrzelili ją na pańskich oczach, jakby się pan czuł? (ty dupku)
Głośniej nabrałem
powietrza. Nie tylko na myśl o śmierci Kwiatka, prawdopodobnie w okrutnych
męczarniach, ale też dlatego, że ta istota mogło to zrobić jej lub komukolwiek
innemu, gdyby tylko zechciała.
– Nie najlepiej –
odpowiedziałem zwzięźle.
– Więc rozumie pan,
choćby powierzchownie, o czym mówimy. Z kolei gdybyśmy zastrzelili psa w jednym
z wielu waszych krajów, nie poczułby pan niczego. Nawet by pan nie wiedział.
Nic by to dla pana nie znaczyło. Dla nas i innych istot, które istnieją na tyle
długo, by osiągnąć nasz stan, wygląda to inaczej. Wiedzielibyśmy o tym innym
psie. Jego ból byłby naszym bólem. Właśnie to nieustannie dzieje się na tej
okrutnej planecie. Zabijaniu nie ma końca: wojny domowe, usuwanie ludzi z
powodu złości, zazdrości lub zachłanności, bezsensowne mordowanie innych
gatunków dla jedzenia i tak zwanych eksperymentów medycznych. Polujecie i
zabijacie dla przyjemności! – grzmiał. – To powoduje niekończący się
ból, niepotrzebny niepokój jest bardziej męczący i straszny, niż możecie sobie
wyobrazić. – Wbił spojrzenie w bok mojej głowy. Zaryczał jak krowa, którą przed
chwilą minęliśmy, i znowu warknął. – Mamy tego dość.
Włosy na karku stanęły
mi dęba. Musiałem zmienić temat, oddychać. Myśleć.
– Ma pan jakieś imię?
Chciałbym wiedzieć, jak się do pana zwracać.
– Ciało, które
zajmujemy, nazywa się “Walter”.
Kolejny dreszcz.
– Zabiliście go?
– Widzi pan? – ryknął
znowu. – Właśnie o tym mówię. Żaden inny gatunek nie doszedłby do tak bezsensownego
wniosku.
– Więc jak…
– Był martwy, gdy go
znaleźliśmy. Jeden z waszych ataków serca powodowanych nadmierną konsumpcją
innych istot żywych.
– Gdzie go znaleźliście?
Burknął (bardziej
szczeknął) i uderzył w pulpit. Podskoczyłem.
– Czy to ma znaczenie,
doktorze? (ty matole) Schodzimy z tematu. Czas się kończy. W tej
sytuacji powinien się pan skupić na rzeczach istotnych, prawda?
– W porządku, Walter,
czy kimkolwiek jesteś, powiedz mi: co mam zrobić, żeby dziesięć tysięcy mil
stąd ludzie przestali zabijać psy?
– Wystarczy, że umówi
się pan na spotkanie z Radą Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych. Jeśli zgodzą
się pana wysłuchać, sprawa trafi przed Zgromadzenie Ogólne, które reprezentuje
wszystkich ludzi świata.
Skąd wiedział, jak dzia…
– A jeśli nie?
– To koniec.
Dość głośno przełknąłem
ślinę.
– Koniec czego?
– Wasz gatunek zostanie
usunięty z Ziemi.
Żołądek mi się skręcił.
To nie mogło się dziać.
– Jak mam to zrobić? –
zapytałem cicho. – W sensie, zdobyć zgodę na spotkanie z Radą Bezpieczeństwa?
Słyszałem, jak zgrzyta
zębami.
– Kiedy była tu
uciekinierka, wasz rząd zrozumiał, oczywiście poniewczasie, że powinno się jej
wysłuchać. Najprościej byłoby pójść do waszego prezydenta i poprosić o
posłuchanie. Powiedzieć, że przysyłają pana przyjaciele uciekinierki.
– Poprosić prezydenta??
– Ma pan lepszy pomysł?
– Ale… Ale ja nie
znam prezydenta – jęknąłem.
– Więc (ty matole)
niech się pan zwróci do ludzi, którzy pomagali panu, gdy była tu uciekinierka.
Pewnie pana oczekują.
– Ile mamy czasu?
Słyszałem, jak ciężko
oddychał. Zastanawiałem się, jak to możliwe, skoro umarł i w ogóle nie powinien
oddychać.
– Tydzień powinien
wystarczyć.
– Chcecie rozmawiać z
Organizacją Narodów Zjednoczonych za tydzień od teraz?
– Achhhh! – zaskrzeczał.
– Mówiono mi, że czasami dla własnych celów udajecie głuchych. Nie,
idioto, ty będziesz z nimi rozmawiał! – Tym razem nie wyobraziłem sobie
tego epitetu.
Znów poczułem ciężar
całego świata na swoich barkach.
– Chcecie, żebym
przedstawił waszą sprawę Narodom Zjednoczonym?
Już praktycznie wrzał.
– Naprawdę jesteście tak
głupi, jak wszyscy mówią? To nie nasza sprawa, tylko wasza.
– Ale to ty…
– Skup się, sapiens. Los
całej rasy ludzkiej od tego zależy. Interesuje cię, czy twój gatunek przetrwa?
Pomyślałem o swoich
wnukach, zupełnie bezbronnych.
– Oczywiście że tak! Ale
nie chcę reprezentować naszej rasy przed ONZ. Nie najlepiej radzę sobie
przy publicznych wystąpieniach. Nie podoba mi się to. Nie chcę tej odpowiedzialności.
Bez chwili wahania
rozległ się gardłowy szept:
– Nie masz wyjścia.
Natychmiast zacząłem
szybciej oddychać. Nawet przemowy na spotkaniach PTA pozbawiały mnie tchu i
przyprawiały o mdłości. Kiedy pracowałem, musiałem rozmawiać z wieloma osobami,
ale wtedy pozostawałem w swojej bezpiecznej tematyce, o której mógłbym mówić
nawet przez sen. Teraz proszono mnie o przekonanie prezydenta Stanów
Zjednoczonych, że muszę rozmawiać z Radą Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych,
a potem odbycie tej rozmowy. Co więcej, musiałem im przedstawić żądania
Byków, jakiekolwiek były. Już czułem przerażenie, a przecież wciąż siedziałem w
swoim znajomym starym samochodzie i jechałem dobrze znanymi ulicami. Dlaczego,
u licha, moja żona zażyczyła sobie słój pikli? Żałowałem, że protestant
kiedykolwiek tu przybył. Żałowałem, że się urodziłem. Dlaczego, och czemu,
zostałem przeklętym psychiatrą?
– Z wielu powodów.
– Och, Boże, potrafisz
czytać w myślach. Tak jak uciekinierka.
– Wasz marny umysł jest
przezroczysty jak szklanka z wodą.
– Skoro nie muszę się
odzywać, czemu mi na to pozwalasz?
– Ludzie muszą mówić. To
pomaga wam ułożyć myśli. W innym razie wasze myśli to mętlik.
– Więc musisz wiedzieć,
że wątpię, czy dam radę.
– Wobec tego Homo
sapiens znikną z powierzchni Ziemi. Może przemyślisz swoją decyzję?
– Gdybym powiedział “Idź
do diabła”, zrozumiałbyś?
– Tak, ale to nie
wyciągnęłoby cię z tarapatów, choćby nawet diabeł istniał.
Skręciłem w Harrison
Road. Miałem wrażenie, że jeśli dotrę do domu, wszystko się zmieni. Przynajmniej
będę się czuł bezpiecznie. Jednak nie było dokąd uciec, nawet tam. Jechaliśmy w
milczeniu, aż skręciłem na podjazd. Znajome podwórko i las z nim nagle wydały
mi się dziwne, obce. Nawet światło wyglądało inaczej, jakby zapadał zmierzch.
Miałem wrażenie, jakbym patrzył do środka pudełka, być może tak postrzegają
świat schizofrenicy. Wyłączyłem silnik.
– Odchodzisz? Wracasz,
skąd przyszedłeś? A ja sam mam się tym zająć?
– Nie, zabawię tu
chwilę. Musi pan wiedzieć, czego dokładnie żądamy, prawda? A jeśli pan zawiedzie,
będziemy mieli tu coś do zrobienia. – Krzywił, krzywili, się nieco mniej niż
wcześniej, jakby nawykli do odrażającego widok ludzkiej istoty, tak jak my
moglibyśmy przyzwyczaić się do widoku robaków jedzących trupa. Pomyślałem,
karmiony fałszywą nadzieją, że Byki zaczynały nas lubić.
– Uch… co do zrobienia?
– Później o tym
pomówimy. Najpierw niech pan zaaranżuje spotkanie z Radą Bezpieczeństwa. Jeśli
odmówią, dalsze dyskusje nie będą potrzebne.
– Ale lepiej żeby nie
odmówili, prawda?
– Jeśli nie chce pan, by
pana wnuki były ostatnim pokoleniem ludzi na Ziemi.
Złudna nadzieja
wyparowała. Czułem mdłości, zamarłem ze strachu – i to nie dlatego, że zapowiadało
się, iż będę musiał przemawiać przed ONZ (co samo w sobie brzmiało nieprawdopodobnie),
ani nie dlatego, że stałem się odpowiedzialny za przyszłość gatunku ludzkiego –
ale dlatego, że patrzyłem na to, czego boją się prawie wszyscy. I to z bardzo
bliska. Patrzyłem w twarz śmierci.
Wysiadłem z samochodu,
spodziewając się, że Walter pójdzie za mną. Ale kiedy się obejrzałem, już go
nie było. Przez chwilę poczułem ulgę. Ale tylko przez chwilę. Przypomniała mi
się cała rozmowa i spokój prysł. Czy sobie to wyobraziłem? Nie, on – oni – byli
zbyt prawdziwi. Nawet Kwiatek wiedziała, że coś się działo: wybiegła przez
klapkę w drzwiach i zaczęła węszyć wokół samochodu, jakby był w nim martwy
szczur.
Zaniosłem zakupy do
środka, Karen czekała w kuchni.
– Nie uwierzysz, co się
stało – powiedziałem. Nie wiem, czy widziała, że drżałem.
– Nie kpij sobie.
Poznałam dwójkę kosmitów z gwiazdozbioru Lutni i przeniosłam się stąd do Wielkiego
Kanionu w ułamku sekundy. Uwierzę we wszystko.
– Mamy kolejnego gościa.
– Kto tym razem? – Nawet
nie mrugnęła.
– Chwilowo nazywa się
“Walter”, ale to raczej tymczasowe imię. Obecnie zajmuje ciało trupa, o ile go
już nie opuścił.
Zaśmiała się.
– Brzmi ciekawie.
Pomyślałem: co jest nie
tak z tą kobietą?
– To nie jest śmieszne.
Chce, żebym rozmawiał z ONZ-em.
– Ty??
– Teraz możesz się
śmiać!
Ale ona natychmiast
spoważniała.
– O czym masz z nimi
mówić?
– O przetrwaniu naszego
gatunku. Ale “on” to tak naprawdę “oni”. Jak kolonia mrówek.
Spojrzała na mnie
spomiędzy przymrużonych powiek.
– Skarbie, jesteś
pewien, że nie masz omamów?
– Nie sądzę. Gdybyś
słyszała Waltera…
Wyjrzała przez okno ku
lasowi.
– A jak zamierzasz
umówić się z ONZ-em?
– Zasugerował,
zasugerowali, żebym zwrócił się do rządu.
– Do Dartmoutha i Wanga
(agentów rządowych, którzy obserwowali uciekinierkę w trakcie jej wizyty)?
– Chyba od nich będę
musiał zacząć.
– Więc chyba nie ma
chwili do stracenia.
– Możesz mnie najpierw
przytulić?
– Oczywiście! – Objęła
mnie, trzymałem ją mocno przez kilka minut. – Jak mogę ci pomóc?
– Nie wiem. Najpierw
spróbuję się skontaktować z Wangiem.
– Ja w tym czasie
przygotuję lunch. Możesz być najważniejszą osobą na świecie, ale musisz jeść.
Chyba znowu żartowała,
ale udałem, że jej nie słyszałem. Poszedłem do gabinetu, by wykonać telefon.
Jak zauważyła moja bystra małżonka: każda sekunda się liczyła.
Na półce nad telefonem
znalazłem prywatny numer Wanga. Nie wiem, dlaczego go zachowałem – może
podejrzewałem, że się przyda. Rzecz jasna, nie spodziewałem się, że odbierze
osobiście. Ale zrobił to – natychmiast rozpoznałem jego irytujący głos. Jakby
spodziewał się mojego telefonu. Żadnego “Halo” czy “Co u pana?”, po prostu “Co
mogę dla pana zrobić, doktorze Brewer?”, mimo że nie rozmawialiśmy od lat.
– Houston, mamy problem –
powiedziałem, starając się rozluźnić bardzo poważną sytuację.
– Słucham.
– Mamy kolejnego gościa.
– Będę za pięć minut.
– Słucham? Gdzie pan
jest?
Kliknięcie.
Wróciłem do kuchni i
powiedziałem Karen o wykonanym telefonie.
– Je? – zapytała
natychmiast. – Poczęstuje się lunchem?
– Nie wiem. Zapytam,
kiedy się pojawi.
Minęło niecałe pięć
minut (bez kilku sekund) i Wang zapukał do drzwi. Jak zawsze, przed wejściem do
środka pokazał mi odznakę. Kiedy usiadł w salonie, zmierzył Kwiatka podejrzliwym
spojrzeniem. Przypomniałem mu, że była niegroźna. Przytaknął, nie odrywając od
niej wzroku.
– Gdzie pański wspólnik?
– Słucham?
– Dartmouth.
Długo drapał się po
głowie, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Pan Dartmouth
odpoczywa w domu. – Drobiny łupieżu zalśniły w promieniach słońca.
– Och. Cóż, mam
nadzieję, że wypocznie.
Wzruszył ramionami.
– Mogę zapytać, w jaki
sposób dotarł pan tutaj z Waszyngtonu w ciągu pięciu minut? Nie musi mi pan
zdradzać sek…
– To ściśle tajne. Do
rzeczy. Kto pana odwiedził?
– Nazywa się Walter. Ale
wydaje mi się, że nie ma, czy może “nie mają”, ciała. Zajmuje ciało trupa.
– Tak, wiemy o tym.
– Wiecie?
– Pan Aragon zniknął z
domu pogrzebowego kilka godzin przed pańskim telefonem. Stąd wie… Nieważne.
Czego chce?
– Chce… chcą… żebym
przemówił przed Organizacją Narodów Zjednoczonych.
Wang przez chwilę
patrzył w przestrzeń.
– Da się zrobić. O czym
miałby pan mówić?
– Nie znam szczegółów.
Ale wydaje, wydają, się zaniepokojeni tym, że czasami zabijamy siebie nawzajem,
że zabijamy na naszej planecie zwierzęta. Oni czują ból wszystkich, ich
cierpienie czy coś takiego. Chyba chodzi im o to, żebyśmy przestali zabijać.
Kwiatek położyła się u
stóp Wanga, jakby chciała go pocieszyć. Stopy odsunęły się o kilka cali.
– Tyle?
– O ile wiem.
– A jeśli się nie
podporządkujemy?
– Nie sprecyzowali. Ale
mówili, że Homo sapiens znikną z Ziemi.
Popatrzył na mnie.
– Powiedział, kiedy
przekaże szczegóły?
– Nie.
Wstał.
– Jeśli wróci, ma pan
mój numer. Może pan dzwonić dwadzieścia cztery na siedem. Jesteśmy w kontakcie.
Zapewne do późniejsza. – Zasalutował i zaczął się podnosić.
– Jeszcze jedno, panie
Wang. Mam wrażenie, że wiedział pan wszystko, co panu powiedziałem. Skąd…
– Teraz to nieistotne.
Co istotne, nie doceniliśmy wagi wizyty uciekinierki. Trochę mnie za to skrytykowano,
podobnie jak pana Dartmoutha. Dlatego jest… Ale to nieistotne. Jeśli nie ja,
ktoś inny poinformuje pana, co robić. – Wstał. – Pozostajemy w kontakcie.
Wtedy weszła Karen.
– Zje pan z nami lunch? –
zapytała Wanga.
– Dziękuję, pani Brewer.
Nie mam na to czasu. – Spojrzał na mnie znacząco. – Odezwiemy się… – Szybko
skierował się ku drzwiom, Kwiatek deptała mu po piętach.
Westchnąłem żałośnie.
– Tak.
Wyszedł, zamykając drzwi
tuż przed nosem Kwiatka. Żona patrzyła za nim.
– On nic nie je?
– Nie wiem.
– Cóż, wiem, że ty
jesz, a lunch jest gotowy.
W świetle ostatnich
wydarzeń wiedziałem, że w najbliższym czasie nie będę jadał regularnie.
– Chodźmy –
powiedziałem.
– To nic wielkiego –
uprzedziła. – Tylko zupa.
– Brzmi wspaniale.
Ale takie nie było. Nie
byłem tak głodny, jak sądziłem. Myślałem o ludziach czekających na śmierć,
jedzących swój ostatni wspaniały posiłek. Wtedy nie będzie ostatniego posiłku.
Karen musiała dostrzec mój ponury nastrój, bo próbowała mnie pocieszyć.
– Nie martw się,
kochanie. Nie może być tak źle, jak ci się wydaje. – Jak bardzo się myliła.
– Wiesz, że nigdy nie
lubiłem publicznych wystąpień – przypomniałem jej. – A teraz mam przemawiać
przed Narodami Zjednoczonymi, na Boga!
– Może znajdzie się ktoś
na twoje miejsce. To bardzo ważna sprawa, może sam prezydent będzie chciał
przemawiać.
– Nie sądzę, by mógł.
Walter powiedział, że to muszę być ja.
– Może. Ale chce, żebyś
przekonał do czegoś cały świat, prawda? Bo niby czemu wybrałby akurat ONZ?
– Nawet tego nie
wiem. Nie powiedział mi jeszcze, co mam im przekazać. A nawet jeśli mi powie,
jak mam przekonać ONZ, żeby się na coś zgodzili? Oni się na nic nie
zgadzają!
– Mimo wszystko, nie
wiemy, czego chce, ani co z tego wyniknie. Póki co, nie powinniśmy się tym
martwić.
– Łatwo ci mówić!
– Wcale nie –
odpowiedziała ponuro.
Wyjrzałem przez okno na
drzewa, które już zmieniały kolory, na wiewiórki robiące zapasy na zimę, na
szykujące się do odlotu ptaki. Był to piękny widok, podobny do dziesiątek innych,
jakie miał okazję oglądać przez ponad siedemdziesiąt lat. Ale tego nigdy dość.
Chciałem to zobaczyć jeszcze setki, tysiące razy. Jak to jest, że nie
dostrzegamy i nie doceniamy rzeczy aż do chwili, gdy pojawia się groźba ich
utraty? Czy to wszystko się skończy, jeśli moje wystąpienie się nie powiedzie?
To nie w porządku, że miałem być jedyną osobą na świecie, która ponosiłaby
odpowiedzialność za zagładę ludzkości. Powstało mnóstwo książek i filmów o
takiej tematyce, bohater zawsze wyśmienicie sobie radził, i chętnie przyjmował
zadanie. Ale to nie była fikcja. To działo się naprawdę. Co jeśli nawalę? Co
miałbym powiedzieć ONZ–owi, o ile znalazłbym w sobie odwagę, by stanąć przed
całym światem i to powiedzieć? Gdzie teraz był Wang? Gdzie był Walter? Byli
gdzieś tam, szykowali się, by wyskoczyć i kazać mi skakać? Ledwie
wytrzymywałem.
– Jesz tę zupę czy nie?
Nie wytrzymałem. Jak ona
mogła przejmować się zupą, kiedy świat – dosłownie – się rozpadał? Podniosłem
się, wyszedłem przez drzwi do lasu. Kwiatek, która czekała na mnie, i być może
na resztki z mojej miski, poszła za mną. Jak zwykle, pobiegła za wiewiórką
i jej nie złapała. Nigdy jej się to nie udawało, ale nigdy nie przestała
próbować. Wiewiórka pobiegła na dąb, a Kwiatek przez chwilę zastanawiała się,
gdzie zniknęła – jak zawsze. To mnie rozbawiło. Uświadomiłem sobie, że bez
względu na wszystko psy zawsze będą goniły wiewiórki i nigdy nie uda im się ich
złapać. Pozostawało pytanie, czy pozostanie jakiś człowiek, by to oglądać.
Spędziłem w lesie jakieś
pół godziny, zastanawiając się i/lub modląc, przy czym żadna z tych czynności
nie szła mi dobrze. Jak zwykle, nic z tego nie wyszło. Kiedy wróciłem z
Kwiatkiem do domu, Karen powiedziała, że dzwonili z Białego Domu. Pan Jones,
powiedziała. Miała numer.
– Jasne – odparłem. –
Jones. I założę się, że jego partnerem jest Smith.
– Tego nie wiem, Gene,
ale chyba naprawdę chciał z tobą pomówić.
Wybiłem numer – może
trochę zbyt energicznie, wnioskując po zmarszczce, która pojawiła się na
wspaniałym czole mojej żony. Rozległ się jeden sygnał.
– Witam, doktorze Brewer
– usłyszałem zaskakująco miękki i sympatyczny głos. – Jak się pan miewa?
– Rozkosznie. A pan?
– W porządku, dziękuję.
Nie będę marnował pańskiego czasu. Prezydent i kilku rządowych oficjeli
chciałoby jak najszybciej z panem porozmawiać w wiadomej panu sprawie. Czy
możemy zaplanować taką konferencję?
– Mówi pan o
telefonicznej konferencji?
– Nie do końca.
Najbliżej pana znajduje się lotnisko Stewart International. Zna je pan?
– W Newburgh, tak? Byłem
tam raz czy dwa.
– Dobrze. Może pan
wyruszyć w tym momencie? Pan Wang odbierze pana z domu za kilka minut.
Serce mi stanęło, i to
nie po raz ostatni. Kiedy masz przed sobą ważną operację, jedyne, co możesz
zrobić, to się jej poddać. Zrobiłem głęboki wdech i odpowiedziałem:
– Jak długo mnie nie
będzie? Potrzebna mi walizka czy wystarczy szczoteczka do zębów?
– O to proszę się nie
martwić. Zajmiemy się wszystkim, czego będzie pan potrzebował. – To dziwne, ale
poczułem się lepiej. Jakby najtrudniejsze było za mną. Dużo osób chciało mi
pomóc w starciu z Bykami. Teraz musiałem jedynie wsiąść do samolotu. Zerknąłem
na Karen.
– Mogę wziąć ze sobą
żonę?
Zapadła chwilowa cisza;
najwyraźniej nikt o tym nie pomyślał.
– Oczywiście. Jeśli pan
chce…
– Dziękuję. Czy
powinienem wiedzieć o czymś jeszcze?
– Wszystko omówimy,
kiedy pan tu dotrze. Prezydencki samolot jest już w drodze.
– Prezydencki...
– Do zobaczenia
niebawem, doktorze Brewer.
– Uch… dziękuję.
– To my powinniśmy panu
dziękować. Jeśli wszytko pójdzie dobrze, cały świat zostanie ocalony dzięki
panu. – Rozłączył się.
Zwróciłem się do żony:
– Chcesz się przejechać
do Waszyngtonu?
– Niespecjalnie.
– Czemu?
– Posłuchaj: wygląda na
to, że masz rozmawiać z prezydentem. O rzeczach, które wymagać będą twojej
pełnej uwagi. Nie możesz się dekoncentrować. Opowiesz mi wszystko po powrocie.
– Nie wiem, kiedy to
będzie.
– Cóż, jeśli w ciągu
tygodnia masz stanąć przed ONZ, pewnie będziesz musiał wcześniej pomówić
z Walterem.
Przytaknąłem.
– No dobrze, jeśli nie
chcesz. Ale Jones powiedział, że możesz…
– Opowiesz mi, kiedy
wrócisz.
– Pojedziesz ze mną na
lotnisko?
– Nie, zostanę z
Kwiatkiem. Myślisz, że mogę zadzwonić do Siegelsów?
Nim odpowiedziałem,
znów odezwał się dzwonek do drzwi. Wang. Wiedziałem, bo pokazał mi odznakę.
– Wstrzymałbym się z wszelkimi
telefonami – doradził, jakby usłyszał naszą rozmowę.
Karen pocałowała mnie
na pożegnanie, a Kwiatek zaskomlała, nie rozumiejąc, co się działo. A może
rozumiała. Poklepałem ją, westchnąłem i otworzyłem drzwi do czekającego Humvee
Wanga. Zanim wsiadłem, roztropnie się rozejrzałem. Z naszego podjazdu widać
szczyty górskie, żywe i barwne. Uśmiechnąłem się gorzko; jeśli rasa ludzka
zostanie zmieciona przez Waltera i jego bandę, nie doczekam się kolonoskopii
zaplanowanej na następny miesiąc. To bez wątpienia absolutnie normalna reakcja.
Czytałem kiedyś, że pierwszą rzeczą, o której myślą pacjenci, kiedy dowiadują
się, że mają raka, jest odwołanie wizyty u dentysty.
W drodze na lotnisko
nie rozmawialiśmy. Prawdę mówiąc, zasnąłem, jak często po lunchu. Zamierzałem
przejść się do lekarza w związku z możliwą nadwrażliwością na pokarmy, ale
nigdy się za to nie zabrałem. Teraz to pewnie nie miało znaczenia. Gdy
odpływałem, przemknęło mi przez myśl, co będzie, jeśli będę musiał przemawiać
do ONZ tuż po lunchu. Gdyby ktoś zaproponował, mógłbym powiedzieć: „Nie,
dziękuję, nie jestem głodny.” By oderwać myśli od swojej obecnej sytuacji, po cichu
powtórzyłem tę odpowiedź jeszcze kilka razy.
Nim się obejrzałem,
byliśmy na lotnisku. Wang podwiózł mnie do wejścia z napisem „Odloty”. Nie
miałem pojęcia, dokąd się stąd udamy. Obawy okazały się zbędne; młodawy (dla
mnie każdy człowiek przed pięćdziesiątką jest „młodawy”) mężczyzna otworzył mi
drzwi, kiedy zaparkowaliśmy. Za nim, nieco z boku, stało dwóch kolejnych gości
w granatowych garniturach i czerwonych krawatach. Założyłem, że to Secret
Service. W normalnej sytuacji czułbym się przytłoczony takim taktowaniem. Ale
po wydarzeniach sprzed ledwie paru godzin to wcale nie wydawało mi się
ekscytujące czy dziwne. Ot, kolejna rzecz, do której musiałem nawyknąć.
Podziękowałem Wangowi
za podwiezienie. Zaskakujące, uścisnął moją dłoń.
– Wierzymy w pana –
powiedział. Nie wiedziałem, czy miał na myśli CIA czy całą ludzkość.
Ostatnia rada, jakiej
udzieliła mi Karen, brzmiała „Odpręż się i ciesz chwilą.” Nie mogłem się nie
uśmiechnąć. Mojej żony nic nie zaskakuje. Nic nigdy nie zaskoczyło. Żałowałem,
że to nie ona leciała na spotkanie z
prezydentem, nie ona przemawiała przed całym światem. Ona na pewno by się odprężyła
i cieszyła chwilą.
Na lotnisku eskortował
mnie – tak, zgadliście – pan Jones. Ku (mojemu) zaskoczeniu, był człowiekiem
idealnym, z szerokim uśmiechem, lśniącymi zębami, podbródkiem z dołkiem
pośrodku i mocnym uściskiem. Miał na sobie tweedowy sportowy płaszcz – nieformalnie
elegancki, tak bym to określił. Wciąż przed czterdziestką, jak zakładałem, ale
niewiele. Przypominał mi Artura Beamisha, byłego współpracownika (tak
zapamiętuję twarze – poprzez porównywanie ich z tymi, które już znam).
Gdy mijaliśmy punkt
kontroli biletów (byłem zaskoczony – w zasięgu wzroku nie było nikogo, nawet
bileterów), powiedział:
– Ma pan ogólne
pojęcia, dlaczego prezydent chce pana widzieć, doktorze Brewer. A może nie? Tak
czy inaczej, pozwolę obie zapytać, czy ma pan jakieś pytania w tej chwili.
Miliony. Ale wątpiłem,
by Jones czy ktokolwiek inny był w stanie odpowiedzieć na większość z nich.
– Cóż, po pierwsze, jak
Wang dostał się tak szybko do mojego domu? Gdzie był?
Podrapał się po
brodzie. Pewnie zastanawiał się, ile mógł, powinien, mi powiedzieć. Może był tylko
niskim rangą agentem, który nie opanował sztuki podstępu. Z drugiej strony,
mogła go zaswędzieć broda. Tak czy inaczej, jego odpowiedź brzmiała dość
szczerze:
– Pan Wang to nasz
łącznik z panem. Mogę panu powiedzieć, że miał na pana oko od czasu pojawienia
się uciekinierki. Chcieliśmy mieć pewność, że jeśli ona lub protestant wrócą,
albo złoży panu wizytę ktoś inny, zostaniemy o tym natychmiast powiadomieni.
Nie chcieliśmy nawalić; to zbyt istotne. – Skupił wzrok na mnie, pewnie by
upewnić się, że rozumiałem powagę sytuacji. Nie musiał się martwić. Byłem tak
pobudzony, jakbym wypił tysiąc filiżanek kawy. – Więc umieściliśmy Wanga w państwa
bliskim sąsiedztwie i daliśmy mu zadanie, jedno proste zadanie: miał zadbać,
żebyśmy tym razem wiedzieli o wszystkim, co mogłoby się wydarzyć. Był pan jego
jedynym, hm, klientem w tym czasie.
Przeszliśmy do bramy.
Po raz pierwszy dokładnie rozejrzałem się wokół siebie. Wszędzie stali policjanci,
do tego kilku tajniaków w identycznych niebieskich garniturach i ciemnych
okularach. Dotarło do mnie, że – tak jak sugerowała Karen – stałem się bardzo
ważną personą. Co w sumie nie było nieprzyjemnym uczuciem.
Minęliśmy ochronę,
personel usuwał nam się z drogi, jakbyśmy pochodzili z rodziny królewskiej. Nie
wiem, gdzie upchnęli pozostałych podróżujących, ale nie było ich w zasięgu
wzroku.
– A pan...?
– Pan Dartmouth
wypoczywa w domu nieopodal pana.
– Więc Wang może…?
– Tak. Odwiedza co
codziennie.
– A kiedy do niego
zadzwoniłem…
– Czekał na pański
telefon od dawna, doktorze Brewer. Tak jak pan Dartmouth. Był szczęśliwy, kiedy
pan zadzwonił. Wang powiedział, że niesamowicie go to ucieszyło.
– Gdybym nie zadzwonił,
wiedziałby o moim gościu?
– Tak. Być może pan
wie, że mieliśmy na pana oko przez ostatnie osiem lat.
– W sensie…?
– Cóż, nie. Nie pana
dom. Ale jego bezpośrednie otoczenie. Wiemy, kiedy pan wychodzi i wraca, gdzie
pan bywa.
–– Czyli macie pluskwy
w moim aucie oraz wokół domu.
Wzruszył ramionami.
– Tak.
– Rozumiem. –
Zamilkłem, trawiąc tę informację. – Więc wiecie, jak brzmi Walter.
– I jak wygląda.
– W moim samochodzie
jest kamera?
– Nie, ale kilka jest w
lesie i jedna na dachu, za talerzem satelitarnym. Inne znajdują się w miejscach,
które często pan odwiedza.
– Jak centrum handlowe.
– Między innymi,
owszem.
Poczułem się z tą
informacją nieco niezręcznie, ale to nie miało w tej chwili znaczenia.
– Więc znów będę miał
do czynienia z Dartmouthem i Wangiem? Albo samym Wangiem?
– Nie, jego zadanie
zostało wykonane. Teraz będzie pan miał do czynienia z nami. Prawdopodobnie
więcej go pan nie zobaczy.
– Och, cóż za
szczęśliwy dzień.
Zmarszczył brwi, tym
razem ostrzej.
– Doktorze Brewer,
zdaje pan sobie sprawę z wagi wydarzeń, które mają teraz miejsce, prawda?
– Przepraszam,
oczywiście że tak.
Skinął głową. Skręciliśmy
w boczny korytarz. Założyłem, że kierowaliśmy się ku rampie, ale dotarliśmy do
klatki schodowej, poszliśmy w dół i dotarliśmy na płytę lotniska. Tuż przed
nami stał Air Force One. Piękny i, dzięki UNITED STATES OF AMERICA wymalowanemu
na boku kadłuba, niemożliwy do pomylenia. Na płycie stały jeszcze inne
samoloty, ale żaden nie odlatywał, nie lądował, nawet nie kołował. Całą szóstką
ruszyliśmy ku samolotowi. Silniki jęczały cicho, jak wielkie zwierzęta mruczące
w oczekiwaniu. W pobliżu stała karetka – zastanowiłem się, czy jeden z pilotów
nie podupadł na zdrowiu. Gdy weszliśmy po schodach na pokład maszyny przez
wejście wykonawcze (jak mi powiedziano), nie mogłem nie przypomnieć sobie
wiadomości, w których widywałem prezydentów i pierwsze damy wchodzących po tych
samych stopniach do ich maszyn. Do tej pory radziłem sobie, lepiej lub gorzej,
ze wszystkimi rzeczami, nawet z rozmową z Walterem. Ale to wydawało się tak
nierzeczywiste, że naprawdę myślałem, że lada moment się obudzę i dowiem, że wszystko
to tylko sen. Jak na swoje lata miałem dobrą kondycję, ale nim dotarłem na
szczyt schodów, dyszałem ciężko – raczej z nerwów niż wysiłku, jak sądzę. Wtedy
zrozumiałem, że ta karetka została podstawiona dla mnie. Poczułem się dziwnie. Moje życie zmieniło się nieubłaganie.
Wyglądało na to, że udawałem się w podróż w nieznane bez względu na to, czy mi
się to podobało czy nie. Co ciekawe, przypominało mi to wyjazd, w którym kiedyś
brałem udział, i niemal czekałem na to, jak sytuacja się rozwinie. Kiedy znajdujesz
się w takiej sytuacji, nieważne jak dziwnej, wszystko pozostałe – twoje
codzienne, normalne czynności – nagle stają nie nierealne.
Podążyłem za panem
Jonesem na pokład samolotu, gdzie drugi pilot powitał mnie radosnym salutem
(nie uściśnięciem dłoni, pewnie żebym nie zaraził się żadnym wirusem, którego
mógł być nosicielem).
– Witam na pokładzie,
sir.
Skinąłem głową. Po
wejściu ruszyliśmy w prawo, jak zwykle podczas komercyjnych lotów. Tu podobieństwa
się kończyły. Spodziewałem się zobaczyć rzędy foteli, które zawsze widywałem,
ale przeszliśmy przez swego rodzaju pokój spotkań (gdzie zapoznano mnie z
lekarzem o nazwisku Greaney) i dotarliśmy do czegoś, co bez wątpienia było
jadalnią. Jones wskazał, gdzie mogłem usiąść, i wsunąłem się w wygodnie
wyglądający fotel. Mój przewodnik usiadł obok mnie, a nasza uzbrojona (jak
sądziłem) eskorta rozmieściła się dookoła „pokoju”, część z nich nadal stała,
przynajmniej do chwili startu. Drzwi do kabiny się zamknęły, niemal
niewyczuwalnie kołowaliśmy w kierunku pasa startowego. Instynktownie zapiąłem
pas bezpieczeństwa.
– Wygodnie? – zapytał
Jones. – Jadł pan lunch? Może coś do picia?
– Może coli?
Uniósł palec
i natychmiast pojawił się steward.
– Coli – powiedział mu
Jones, a on się oddalił. Wrócił po chwili z dwiema wysokimi szklankami wypełnionymi
syczącą colą oraz przezroczystymi kostkami lodu, ułożonymi na eleganckiej tacy
z wygrawerowanym na powierzchni prezydenckim symbolem. Już raz zdarzyło mi
się oblać słodkim napojem podczas lotu, więc zaakceptowałem proponowaną słomkę.
– Mógłbym się do tego
przyzwyczaić – powiedziałem z błogim uśmiechem.
– Zdziwiłby się pan,
ile osób tak mówi. Włączając w to prezydentów, członków Gabinetu, nawet prasę.
Przynajmniej podczas pierwszego lotu.
– Zapewne.
Toczyliśmy się w dół
pasa startowego i ci, którzy dotychczas stali, szybko usiedli, chociaż przyspieszanie
oraz poderwanie do lotu były tak łagodne, że praktycznie nie wyczułem zmiany
prędkości czy kąta. Odczułem lekkie turbulencje, znajome łaskotanie w brzuchu.
Nie obawiałem się lotu (sam kilka lat wcześniej nauczyłem się latać, ale nie
robiłem tego od dawna), który – wedle słów Jonesa – miał potrwać około godziny.
Chodziło o to, że nadchodziło całe mnóstwo wydarzeń, zaczynały przyspieszać, a
ja utknąłem ich jak komar w bursztynie, dotarło do mnie, że nie było odwrotu.
Zmierzaliśmy ku nieznanemu, wznosząc się w przestworza. Udawałem spokój,
upijając kolejny łyk musującego napoju. Gdy się wznosiliśmy, Jones opowiedział
mi co nieco o samolocie, o jego zbrojonych szybach i systemie
obrony, o różnych gabinetach znajdujących się po jego drugiej stronie oraz
apartamencie prezydenckim na wyższym poziomie. Kiedy zakończył opisywanie,
zaproponował, żebyśmy porównali notatki.
– Nie mam notatek.
Popatrzył na mnie przez
chwilę i powiedział:
– Okej, to ja zacznę.
Jeśli coś powiem źle, proszę mnie poprawić.
– Oczywiście. –
Spojrzałem ku tyłowi samolotu, zastanawiając się, kto lub co mogło się tam znajdować,
– Wiemy, że odwiedził
pana mężczyzna o imieniu Walter, który, tak naprawdę, jest trupem. – Z kieszeni
wewnątrz marynarki wyjął zdjęcie. Zostało zrobione na parkingu przy supermarkecie
kilka godzin wcześniej. Miałem wrażenie, że od tej chwili minęły dni. – To on,
prawda?
Oto on, mój najgorszy
koszmar. Nawet na zdjęciu, niewyraźnym zdjęciu, widziałem jego oczy, puste
i przeszywające.
– Gdzie jest teraz? W
sensie ciało.
– Nasz gość zostawił go
tam, nie znalazł.
– Chyba woli taką
królewską formę „my”.
– Tak usłyszeliśmy. Nie
wiedziałem, czy to panu odpowiada.
– Nic w nim mi nie
odpowiada.
– Tak, oczywiście. Mnie
również. Ale żaden z nas nie ma na to wypływu, nie sądzi pan?
Pamiętam, że wtedy
ciężko westchnąłem. Nie był to ostatni raz, gdy moje ciało zareagowało samowolnie.
– Tak, to chyba prawda.
– Byki chcą, by
przemawiał pan przed Radą Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych, tak?
– To właśnie
powiedział… znaczy… powiedzieli.
– Ale nie wie pan, co
miałby pan powiedzieć.
– Nie, nie do końca.
Pewnie coś o tym, że bardzo chętnie odbieramy sobie życia.
– I to ma mieć
miejsce w ciągu tygodnia, tak?
– Tak. Powiedział
tydzień. Ale czy to możliwe? Czy w ogóle da się tak szybko dodać coś do kalendarza
ONZ? Może powinniśmy to zaplanować na przyszły rok? Do tego czasu…
– Doktorze Brewer,
powiedzmy sobie szczerze. Od czasu wizyty naszego ostatniego gościa nauczyliśmy
się kilku rzeczy. Rząd trochę za wolno zareagował na uciekinierkę
i, szczerze mówiąc, początkowo nie byliśmy przekonani, czy faktycznie
pochodzi z planety K–PAX. Ale teraz mamy innego prezydenta i innego
gościa. Więc do rzeczy. Wierzymy, że każdy, kto potrafi sprawić, że trup
zacznie chodzić i mówić oraz że drzewo zniknie bez śladu, jest tym, za kogo się
podaje. Przyszłość rasy ludzkiej i wszystkich organizmów na tej planecie
od tego zależy. Jesteśmy przekonani, że zrobi pan wszystko, by spełnić życzenia
Byków, ale chcemy mieć pewność, że działamy po tej samej stronie. Wszystko na
razie zrozumiałe?
– A mam inny wybór?
– Nie, chyba nie.
– W porządku – odparłem
obojętnie – co teraz?
– Prezydent czeka na
pana w Białym Domu, a wraz z nim wiceprezydent, Gabinet, liderzy obydwu
partii Kongresu oraz liczni dyplomaci, którym udało się zjawić. Mają za zadanie
przede wszystkim spróbować ocenić, jak najlepiej potraktować żądania Byków, czy
ich spełnienie będzie w ogóle możliwe. Później część z nich spotka się
z zagranicznymi przywódcami, by poinformować ich o sytuacji
i dać szansę na wyrażenie opinii o zaistniałej sytuacji. W tej
chwili nie ma na to czasu.
– A wojsko?
Uśmiechnął się ze
zmęczeniem.
– To nie film. To
prawda. Wojsko, ani nikt inny, nie zaatakuje Waltera. Wszyscy zgadzamy się, że
to nie przyniesie żadnych pozytywnych skutków, wręcz przeciwnie. Niemniej,
przywódca Kolegium Połączonych Szefów Sztabów będzie obecny, by wojsko było
poinformowane, ale nie będzie podejmował żadnych gwałtownych kroków, bez względu
na sytuację.
Przyssałem się do
słomki, przypominając sobie dni, gdy byłem palaczem, a potem dalej, gdy jeszcze
ssałem kciuka jako niemaltrzylatek. Jakie to dziwne, że tak wielu z nas tak naprawdę
nigdy rezygnuje z ciepła i wygody matczynej piersi. Czyż nie tak?
– Od jak dawna rząd
szykował się na przybycie Byków?
– Od odejścia
uciekinierki.
– Skąd wiedzieliście,
że przybędą tu tak szybko? Mieli…
– Powiem panu pewien
sekret. Część ludzi myśli, że nasz rząd reaguje na problemy dopiero po tym, jak
się one pojawią. Tak naprawdę mamy plany awaryjne na wiele sytuacji, które mogą
się nigdy nie wydarzyć: asteroidę na kursie kolizyjnym z Ziemią, nową
zarazę rodzącą się w odległej części świata, broń nuklearną
w nieodpowiednich rękach i tak dalej. Wszelkie najazdy, nawet te
przyjacielskie, dokonywane przez kosmitów znajdują się na samym szczycie tej
listy. Zwłaszcza inwazje kosmitów, ponieważ
dzięki dwóm pańskim gościom wiemy, że oni gdzieś tam są. Teraz trzem gościom. Może nawet większej
ilości. Osiągnęliśmy konsensus, zarówno wewnątrz rządu jak i w porozumieniu
z władzami innych krajów, że musimy współpracować z Bykami
i podporządkować się ich żądaniom, jakiekolwiek by nie były, chyba że
okaże się to niemożliwe. W przeciwnym razie konsekwencje mogą być katastrofalne.
Dziwi pana informacja, że rząd jest przygotowany?
– Cóż... Tak, chyba
tak. Miałem wrażenie, że rząd nie ma pojęcia o wielu sprawach.
– Jak mówiłem, nie
afiszujemy się z tym, czym się zajmujemy, i nie możemy tego robić.
Część tej działalności jest tajna, rozumie pan. Zdziwiłby się pan, jakie
prognozy przygotowali eksperci na sytuację, gdyby ludzkość dowiedziała się o
naszych planach awaryjnych. Wielu ludzi mogłoby źle zrozumieć nasze zamiary
i oszaleć. Wie o nich kilku zaufanych przedstawicieli prasy, ale jest
ich niewielu.
– Więc czemu mi pan o
tym mówi?
– Ponieważ, ze względu
na bieg wydarzeń, trafił pan na listę tych, który „muszą widzieć”.
– Nie wiem, czy mam się
czuć dumny czy raczej przerażony.
– Taka prawda.
– Ale po co mnie
wciągać? Już zadecydowaliście, co należy zrobić. W chwili obecnej możemy jedynie
czekać, aż Walter znów się ze mną skontaktuje, prawda?
– Cóż, w pańskim
rozumowaniu brakuje jednego składnika. Do niego jest pan nam potrzebny.
– Jakiego składnika?
– Pana, doktorze Brewer. Musimy zadbać, by był pan jak najlepiej
przygotowany na kolejne spotkanie z Walterem czy kimkolwiek, kto pojawi
się tym razem. I na spotkanie z Narodami Zjednoczonymi.
– Co ma pan na myśli?
– Musimy mieć pewność,
że będzie pan działał zgodnie z ogólnymi założeniami naszego planu. Że nie
będzie pan jak dziki słoń nieskory do współpracy z nami czy Walterem. Że nie ma
pan problemów zdrowotnych ani psychologicznych, które mogłyby wpłynąć na pańską
przemowę przed ONZ-em. Przed światem.
– Och. Tak, rozumiem.
Ale przyzna pan, że niełatwo dźwigać ciężar całego świata na barkach.
– Wielu z nas go
dźwiga. Prezydenci i premierzy. Ale to tylko ludzie, tak jak pan.
W pewnym momencie swojej historii musieli zmierzyć się z pewną
odpowiedzialnością i doszli do wniosku, że dadzą sobie z nią radę.
Ponieważ ktoś musi się z nią mierzyć,
bez względu na okoliczności. Nie wiem, czy ludzie zdają sobie z tego sprawę,
gdy oceniają swoich władców. Wielu nie radzi sobie z presją. Chcemy mieć
pewność, że nie jest pan jednym z nich.
Na pewno byłem. Moje
obawy były boleśnie wyraźne. Jeszcze raz spróbowałem znaleźć wyjście ze swojego
problemu, ale nie mogłem. Zassałem zawartość słomki i resztki Coli hałaśliwie
uniosły się w górę, jakby w śmiertelnym skowycie.
– Zniżamy się –
poinformował Jones. – Pasy zapięte?
– Mogę pójść do
łazienki?
– Tak, ale szybko. –
Wskazał kciukiem tyły.
Łazienka znajdowała się
tuż przy pomieszczeniu z biurkami, telewizorami i telefonami, założyłem,
że dalej były bardziej prywatne kwatery. Kusiło mnie, by zerknąć. Ale natura
jest silniejsza niż ciekawość. Ulżyłem sobie w pięknej, lśniącej łazience.
Gdy wróciłem się, żeby umyć ręce, zobaczyłem w lustrze odbicie człowieka
ze łzami płynącymi w dół policzków. Pamiętam, że kazałem sobie wziąć się
w garść. Przemyłem twarz i wróciłem do „jadalni”, by zmierzyć się
z niechcianym obowiązkiem. Przez okno widziałem, że do lądowania coraz bliżej.
– Zostanę oprowadzony
po kwaterach prezydenta? – zapytałem z nadzieją. – W końcu ile razy
jeszcze będę miał okazję polatać Air Force One?
Jones uśmiechnął się
ciepło.
– Może innym razem. Tak
przy okazji – dodał – to Air Force One tylko wtedy, gdy prezydent znajduje się
na pokładzie.
Ledwie poczułem
lądowanie. Zanim się zorientowałem, samolot zatrzymał się łagodnie, silniki zgasły,
a my zeszliśmy w dół schodów i wsiedliśmy do czekającego
helikoptera, także opatrzonego napisem „STANY ZJEDNOCZONE AMERYKI”, powszechnie
znanego jako „Marine One” (ale zapewne tylko wtedy, gdy na pokładzie jest
prezydent). Minutę czy dwie później lecieliśmy do stolicy – w oddali dostrzegłem
monument Waszyngtona. Gdy nieubłagalnie ku niemu zmieszaliśmy, Jones wypytał
mnie o moją przeszłość, włącznie z historią medyczną
i psychologiczną. Przyznałem, że lata temu paliłem, ale, jak wiele osób,
po czterdziestce postanowiłem zadbać o zdrowie, rzuciłem palenie
i rozpocząłem program oczyszczający. Wciąż biegam kilka razy
w tygodniu, a wyniki moich badań z kilku ostatnich lat nie
wykazały niczego ciekawego. EKG wykonane w poprzednim roku oraz tomograf
sprzed kilku lat nie pokazały niczego dziwnego. Pocieszający był fakt, że nawet
federalni o tym nie wiedzieli, a przynajmniej tak mi się wydawało,
mogłem być w błędzie. Tak czy inaczej, zaraz poruszył temat mojego strachu
przed wystąpieniami publicznymi.
– Jak pan myśli, jaka
jest przyczyna? – zapytał, unosząc brwi i długopis.
– Sam zadaję sobie to
pytanie – odpowiedziałem. – To może mieć związek z moją słabością, poczuciem
niższości w stosunku do ojca. Był bardzo autorytarnym człowiekiem, zdecydowanie
wyrażającym swoje zdanie i nieznoszącym sprzeciwu. Miałem wrażenie, że
chciał kierować moim życiem i przez to chyba czułem, że nie jestem
godzien, by sam nim kierować. Więc moja niechęć do przemówień publicznych to
efekt strachu przed niemożnością podołania zadaniom, ujmując to w jak najprostszych
słowach. Strach przed wyśmianiem. – Spojrzałem mu prosto w oczy. –
Z zawodowego punktu widzenia – dodałem – strach stoi za naszą osobowością
czy religijnością. Może być silnym motywatorem oraz potężną przeszkodą
w życiu.
Zachichotał, słysząc tę
analizę.
– Brzmi pan jak
psychiatra.
– Kiedyś nim byłem. –
Dodałem, że większość psychiatrów posiada jakieś mentalne skrzywienie, które
nieraz popycha ich do wyboru takiego zawodu.
– Rozumiem. Więc myśli
pan, że nie da pan rady?
– Czemu?
– Pańskiej misji.
Przemowie przed Radą Bezpieczeństwa ONZ.
Spojrzałem na niego.
– Naprawdę nie wiem, co
może się wydarzyć. Wątpię, bym zemdlał. ale pewnie będę drżał, mój głos
również.
– Zdradzę panu kolejny
sekret. Prezydenci i królowie mają ten sam problem. Szczególnie w tak ciężkich
czasach. Całą sztuczka polega na tym, by kontrolować drżenie tak, żeby nikt nie
zauważył. Mamy ludzi, którzy panu w tym pomogą. I jeszcze jedno:
publika zawsze wspiera mówcę, nawet podświadomie, licząc, że dobrze mu pójdzie.
Stawia siebie w jego lub jej miejscu. To leży w ludzkiej naturze.
– Miło to usłyszeć –
odparłem. Mimo wszystko, patrząc przez boczne okno na miasto pełne budynków
o wielkim znaczeniu historycznym, czułem się bardzo, bardzo mały. Zastanawiałem
się, czy prezydenci i królowie czasem się tak czują.
– Z drugiej strony –
kontynuował – wiele osób stawia czoła wyzwaniu i w stresujących
warunkach radzi sobie naprawdę dobrze. Słyszałem, że nigdy wcześniej nie czuli
się tak pewni siebie i szczęśliwi jak w tamtej chwili. Pewnie należy pan
do tej kategorii.
Zauważyłem, że
zniżyliśmy lot i frunęliśmy pomiędzy kolumną Lincolna a budynkiem
Kapitolu. Zadrżałem na ten widok, ale nie wiedziałem, z podziwu czy
przerażenia. Niemniej chłonąłem widoki jak najzwyklejszy turysta.
Trzech tajniaków siedziało
wraz z nami w helikopterze. Dwaj z nich patrzyli spokojnie przez
okna, ale kto wie, o czym myśleli. Czy w ogóle wiedzieli, co się
działo? Trzeci do kogoś pisał. Zastanowiłem się: do prezydenta, szefa czy kogoś
innego. Jones czytał coś na swoim Blackberry. Zerknąłem na jego twarz. Miał
bardzo profesjonalną minę, cokolwiek to oznaczało. Kogoś, kogo niełatwo
poruszyć. Cokolwiek robił przez cały dzień, był w tym świetny. Był całkiem
przystojny, na swój ekscentryczny sposób. Ale poza tym nie wyróżniał się
z tłumu.
Zauważyłem, że nosił
obrączkę. Kiedy wyłączył telefon, zapytałem, czy miał dzieci.
– Dwoje – odpowiedział
bez wahania i wyjął z portfela zdjęcie. Miał atrakcyjną żonę, ale bez
przesady, a dzieci wyglądały normalnie. Dwaj chłopcy w piłkarskich strojach.
Na oko jakieś dziesięć i osiem lat.
– Jestem zaskoczony, że
jest pan ze mną tak otwarty i szczery. Dartmouth i Wang…
– Nie jesteśmy
z CIA. Jestem doradcą prezydenta a tamci ludzie to agenci Secret
Service. Jak pan zapewne wie, odpowiadają przed Departamentem Bezpieczeństwa
Wewnętrznego oraz prezydentem. Jest pan w dobrych rękach. Ich motto to
„godzien zaufania i pewny”.
– I tak się dziwię.
Spojrzał prosto na
mnie. Jako psychiatra powinienem być w stanie ocenić niektóre emocje, patrząc
na minę człowieka. W jego twarzy dostrzegłem troskę zmieszaną
z odrobiną smutku.
– Jestem z panem
szczery, bo nie ma czasu na oszustwa. Ani politykę. Tu chodzi
o przetrwanie, doktorze Brewer. Prościej się tego ująć nie da. Ani
dobitniej. W tej chwili Walter jest naszym głównym zmartwieniem.
– A później
wrócimy do kłamstw i oszustw?
Patrzył na mnie jeszcze
przez chwilę, po czym uśmiechnął się i wybuchnął wysokim, piskliwym śmiechem.
Opuściło nas napięcie. Kiedy się uspokoił, powiedział:
– Może mi pan nie
wierzyć, ale czasami kłamstwa i oszustwa są niezbędne, by kierować rządem.
– Proszę mi mówić Gene.
– Mike – powiedział,
wyciągając ku mnie silną, mocną dłoń, zaskakująco wzmocnioną jakąś pracą
fizyczną. Uścisnąłem ją krótko i puściłem. Może trzymałem ją, bo dawała
wsparcie, pewność. Wiem, że w tamtej chwili potrzebowałem ręki. Szkoda, że
żona nie zdecydowała się, by mi towarzyszyć.
Osiadaliśmy już na
trawniku przy Białym Domu. Doskonale znany dom prezydentów znajdował się kilka
metrów od nas. Parę minut później przemierzaliśmy zadbany trawnik, kierując się
ku tylnemu wejściu. Znikąd pojawiło się dwóch kolejnych agentów Secret Service
(tak zakładam) i otworzyło drzwi. Nieuśmiechnięci mężczyźni (i kilka
kobiet) w mundurach stało w ciszy, patrząc przed siebie. Znów
zastanowiłem się, czy wiedzieli, co się działo, czy po prostu zakładali, że
byłem VIPem składającym wizytę.
Za młodą kobietą
z neseserem przeszliśmy do foyer, w którym znajdowały się marmurowe
popiersia różnych osób. Jedną z nich był rozpoznawalny Abraham Lincoln.
Znów zachciało mi się płakać. Ledwie sto pięćdziesiąt lat wcześniej przemierzał
te korytarze. Ledwie ziarno na pustymi czasu. Wszystko działo się tak szybko!
Czułem walenie serca, oddychałem coraz szybciej. Żwawym krokiem szliśmy
w głąb budynku długim korytarzem. Pomyślałem o zielonych pokojach[1],
niebieskich pokojach[2]
i sypialniach Lincolna, ale nie było czasu, by się nad nimi skupiać.
Szybko dotarliśmy do pomieszczenia, które wziąłem za Gabinet Owalny, ale
okazało się tylko salą gabinetową. Była pełna ludzi, niektórych z nich
natychmiast rozpoznałem. Prezydent, który wiedział u szczytu długiego,
owalnego stołu, poderwał się, by mnie przywitać, wyciągnął rękę. Kolana prawie
się pode mną ugięły, ale udało mi się wydusić:
– Panie prezydencie.
– Dziękuję za przybycie,
doktorze Brewer. Zanim usiądziemy, chciałbym przedstawić pana zgromadzonym. –
Przeszliśmy wokół stołu i uścisnąłem dłonie prawie wszystkich członków
gabinetu (Sekretarz Stanu jeszcze nie powrócił ze Środkowego Wschodu,
a wiceprezydent wracał z Azji), rzecznika Białego Domu i innych
liderów Kongresu, a także Dyrektora Kolegium Połączonych Szefów Sztabów,
niektórych rządowych oficjeli i zaproszonych gości, z których kilkoro
mianowało się tytułem „doktora”. Czy byli to medycy czuwający nad prezydentem?
A może raczej doktorzy akademiccy. Pod ścianami stało kilku agentów Secret
Service. Byli tu pewnie także inni pomocnicy i asystenci prezydenta. Dostrzegłem
Mike’a Jonesa, który uśmiechnął się i uspokajająco skinął głową. Po tym
wszystkim prezydent wskazał ręką stół. – Proszę usiąść tutaj. – Tuż po jego
lewej stronie. – Kawy? Herbaty?
Okazało się, że
powiedziałem:
– Prosiłbym
o filiżankę herbaty. – Pewnie było około czwartej (zapomniałem zegarka),
czyli pora, kiedy wraz z żoną zasiadaliśmy do herbaty i przekąsek;
nabraliśmy tego zwyczaju po wizycie w Wielkiej Brytanii przed kilku laty.
– Ziołowa czy normalna?
– Chyba potrzeba mi
normalnej. – Przytaknął wyrozumiale i ktoś dosłownie pobiegł, by mi ją dostarczyć.
Skorzystałem z okazji, by rozejrzeć się po obrazach, popiersiu Georga Washingtona,
licznymi oknami wychodzącymi na frontowy trawnik, nierozpalony kominek. Kto by
pomyślał, że tu wrócę?
Prezydent natychmiast
odchrząknął i zaczął:
– Słowem wprowadzenia –
zwrócił się do mnie – pokrótce zaznajomiliśmy się z wydarzeniami
z poranka. Zapewniam, że wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę
z powagi sytuacji i dołożymy wszelkich starań, by wspierać pana
w każdy możliwy sposób aż do chwili, gdy ta sprawa się skończy. –
Przerwał, by zmierzyć mnie wzrokiem; albo mnie wysondować. Chyba czekał na moją
odpowiedź, na potwierdzenie, że go usłyszałem.
– Dziękuję, panie
prezydencie. – Cóż innego mogłem powiedzieć?
Zadowolony, że dobrze
go usłyszałem, przytaknął i posłał mi swój słynny uśmiech, z bliska.
– Naszym głównym priorytetem
jest, oczywiście, ustalenie, co te, uch, Byki chcą nam przekazać. Choć pewnie
powinienem powiedzieć, co chcą, by pan
powiedział nam – wszystkim obywatelom świata – poprzez Narody Zjednoczone.
Podobno nie poinformowano pana, kiedy ani gdzie otrzyma pan dalsze wskazówki,
o ile takowe się pojawią… czy to prawda?
– Nic o tym nie
powiedział. Jedynie to, że niedługo wróci. Pewnie chciał, żeby najpierw doszło
do tego spotkania. Żeby miał pewność, że mam wsparcie rządu.
– Tak, tak właśnie
założyliśmy. Mogę panu powiedzieć, że spotkanie w Radzie Bezpieczeństwa zostało
już wstępnie zaaranżowane, nie ustaliliśmy jedynie terminu. Może pan to
przekazać „Walterowi” czy komukolwiek, kto się z panem skontaktuje.
Na swój sposób
zadowolony, odpowiedziałem, starając się brzmieć tak pewnie, jak potrafiłem:
– Tak zrobię. –
Przynajmniej wiedziałem, że cała odpowiedzialność nie spadnie na mnie.
– Kolejna sprawa, którą
musimy ustalić, to czy zostanie pan w Waszyngtonie, aż się pojawią, czy
wróci pan do domu. Co pan sądzi?
W tym momencie pojawiła
się herbata; pełny imbryk, z pasująca porcelanową filiżanką i srebrną
łyżeczką, do tego dzbanuszek mleka i cukier. Pomocnica nalał trochę do
filiżanki i czekał, najpewniej na moją opinię, czy napój był dość mocny.
Kiedy przytaknąłem, napełniła naczynie, a ja szybko, z wdzięcznością,
pociągnąłem łyk. Z jakiegoś powodu pomyślałem: „O Boże! Piję herbatę
z prezydentem!”
– Cóż, Walter nie
sprecyzował, gdzie powinienem być. To zapewne nie ma znaczenia.
Przytaknął.
– Tak samo sądzimy.
Pozostaje więc pytanie, co pan, osobiście, preferuje.
– Oczywiście wolałbym
być w domu. Chyba że sprawi to panu jakiś problem.
– W żadnym razie. Być
może tam Walter spodziewa się pana zastać. Oczywiście będziemy musieli wysłać
kilka osób, by zadbały o komunikację i miały oko na sytuację. Jestem
pewien, że rozumie pan, iż musimy mieć pewność, że pomiędzy panem i Bykami
nie pojawią się nieporozumienia, tak jak pomiędzy panem i rządami różnych
krajów. I nie ma żadnych przeszkód, by przekazał pan ich wiadomość OZN–owi.
Przyślemy panu doradców, negocjatorów i ochroniarzy oraz każdego, kogo
będzie pan potrzebował, by zrealizował pan swoją misję, jakakolwiek by nie
była. Będziemy organizować codzienne spotkania i narady. Każdy szczegół
pańskiego wystąpienia przed Radą Bezpieczeństwa musi być dopracowany do potęgi
n–tej. Czy to dla pana jakiś problem?
– Cóż, wraz z żoną
planowaliśmy wyjazd do Vermont w przyszłym tygodniu. Ale chyba możemy to
przełożyć…
W pokoju rozległy
się pomruki rozbawienia. Prezydent uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Tak, bylibyśmy
wdzięczni, gdyby mógł pan to przełożyć.
– Żaden problem –
zapewniłem, lekko uśmiechając się z powodu swojego marnego żartu.
– A teraz, skoro
wszyscy tu jesteśmy, czy ma pan do nas jakieś pytania, doktorze Brewer? Taka
okazja może się nie powtórzyć aż do… cóż, nazwijmy to „Dniem Mowy”. Albo „Dniem
M”.
Rozejrzałem się po
pokoju. Wszystkie twarze patrzyły na mnie z wyczekiwaniem. Ale w moim
umyśle była pustka. Przyszło mi do głowy tylko jedno:
– Ktoś ma jakieś
sugestie?
Pojawiły się uśmiechy
i potakiwanie, może ulgi – nie wiem. Ulgi, że nie zamierzałem robić niczego
głupiego. Usłyszałem czyjeś słowa:
– Proszę się postarać,
doktorze.
Prezydent dodał:
– Wszyscy rozumiemy, że
musi to być dla pana trudne. Pozwoli pan, że podsumuję to, co zostało już
powiedziane. Ma pan nasze wsparcie, każdego z nas. Ma pan wsparcie całego świata. Został pan wybrany do wykonania
zadania, jakiego jeszcze nikomu nie powierzono. Chcemy, żeby wiedział pan, że
gdy będzie pan przemawiał przed Narodami Zjednoczonymi, będziemy tam
z panem. Jeśli pan zawiedzie, będziemy współodpowiedzialni za tę porażkę.
Dzielimy się tym brzemieniem. Czy mnie pan rozumie?
Oczyma wyobraźni
ujrzałem coś na kształt Waltera. To, co mówił prezydent, przypominało przytoczony
przez Waltera opis Byków. Kolonia jednakowo myślących jednostek. Jeden za
wszystkich i wszyscy za jednego. Nagle wydało mi się to naprawdę dobrym
pomysłem.
– Tak, panie
prezydencie, i dam z siebie wszytko.
Rozległ się
entuzjastyczny aplauz. Usłyszałem nawet kilka okrzyków. W normalnych warunkach
poczułbym się naprawdę doceniony. Ale w tej chwili to nie miało znaczenia.
Uświadomiłem sobie, że się o to nie prosiłem. Ale po raz pierwszy
pomyślałem, że może dam radę, tak jak inni ludzie dawali sobie radę ze swoimi
zadaniami. Co tam kłody rzucane pod nogi. Przynajmniej tak czułem się
w tamtej chwili.
Spotkanie niebawem
dobiegło końca. Wszyscy, poza agentami Secret Service, zaczęli odchodzić od
stołu, po drodze wymieniając uściski dłoni z prezydentem i ze mną.
– Ma pan moje wsparcie.
– Jeśli będzie pan
czegoś potrzebował, proszę mówić.
I tak dalej.
Gdy niemal wszyscy
wyszli, prezydent powiedział:
– Za mną proszę.
Ruszyliśmy (Mike, ja
i prezydencki Szef Sztabu) w niewielkiej odległości za nim ku
drzwiom, które niezaprzeczalnie prowadziły do Gabinetu Owalnego. Wszyscy
wiedzą, jak on wygląda: lśniące biurko przed oknami wychodzącymi na porośnięty
drzewami trawnik oraz fontannę, mnóstwo wygodnych krzeseł i sof, ogromne
żyrandole zwisające z sufitu. Uświadomiłem sobie, że cały świat pozostawał
obojętny na wydarzenia, które miały tu miejsce. Zrobiło mi się żal każdego, kto
nie mieszkał w Pensylwanii.
Prezydent gestem
nakazał, bym usiadł. Oparł się o biurko.
– Nigdy nie spotkałem
kosmity – przyznał, uśmiechając się szeroko. – Choć niektórzy twierdzą, że ja jestem jednym z nich. Niech mi pan
powie, jak to jest.
–Cóż, ten pierwszy,
protestant, był jak wszyscy. W sensie, jak Ziemianie. Wyglądał jak jeden
z nas. Wyjaśnił, że w całym wszechświecie podobne nam gatunki
wyglądają tak samo. Tak jak rośliny i zwierzęta. To kwestia ewolucji. Nie
tolerował głupoty u innych, ale jednocześnie był całkiem sympatyczny. Był
dla mnie jak przyjaciel, może nawet jak syn.
– Tak, czytałem pańskie
książki – powiedział. – Ale dopiero niedawno. A uciekinierka?
– Ach. Ona była całkiem
inna. Czytał pan też książkę o niej? – Przytaknął. – Cóż, o niej mogę
powiedzieć tylko tyle: by jej uwierzyć, trzeba ją zobaczyć. Wyglądała jak
szympans o rozmiarach goryla. Ale, tak jak protestant, płynnie mówiła po
angielsku. I wie pan, co najbardziej zapamiętałem? Jej zapach.
– Jaki był?
– Nie wiem, jak to
opisać. Wkładał pan kiedyś nos w psie futro?
Prezydent prychnął
śmiechem.
– Tak, owszem.
– Zapach był podobny,
ale silniejszy i bardziej dziki. Myślę, że taki prawdziwie szympansi
zapach. Ale jednocześnie charakterystyczny dla jej gatunku. Może dla jej
planety.
– Bał się jej pan?
– Właściwie nie. Była
głośna i humorzysta, nawet trochę wulgarna, ale bardzo ją polubiłem, tak
jak protestanta. Szczerze mówiąc, tęsknię za nimi.
– A Walter?
– To zupełnie inna
historia. Ich się boję.
– Dlaczego?
– Widział pan ich
zdjęcia?
Zerknął na Jonesa.
– Owszem.
– Z bliska jest gorzej.
– W jakim sensie?
– Ich oczy… są przerażające. Znacznie bardziej niż na
zdjęciach. Szczerze mówiąc, wyglądali, jakby chcieli mnie zabić. Myślę, że
czuli do mnie odrazę, o ile są zdolni do takich uczuć.
– Rozumiem. A poza
tym, myśli pan, że warto wierzyć ich słowom?
– Zdecydowanie tak. Nie
sądzę, że kłamią czy udają. Są naprawdę wkurzeni, że nieustannie się nawzajem
zabijamy, jakby życie nie miało wartości. Raczej nie mają żadnych religii, więc
życie jest dla nich wszystkim. Może życie jest ich religią. Tak czy inaczej,
jestem przekonany, że Byki mogą zrobić z nami, co zechcą. Z nami lub z Ziemią.
– Też tak sądzimy. Bazując
na pańskich wcześniejszych doświadczeniach z przybyszami z K-PAX. – Prezydent
zamyślił się na chwilę. – Swoją drogą, wie pan, skąd pochodzą Byki? Nie z
K-PAX, prawda?
– Nie. Nigdy
powiedział… przepraszam… powiedzieli,
gdzie znajduje się ich planeta, dowiedziałem się tylko, że to nie ich pierwszy
dom. Poprzednie dawno stały się niezdatne do zamieszkania. Niemniej myślę, że
nazywają się „Byki”. Chyba że wybrali taką nazwę, byśmy byli w stanie ją wymówić.
Przytaknął i mruknął.
– Być może to także
nasza przyszłość. O ile przetrwamy te męki, rzecz jasna. Ostatnie pytanie, doktorze
B. – Uśmiechnął się, używając zwrotu, którym często posługiwali się moi pacjenci.
– Czy powinniśmy wiedzieć o czymś jeszcze, co nie zostało wspomniane? – W moich
oczach wyglądał, jakby miał wszystko pod kontrolą, był niemal nienaturalnie
spokojny w obliczu potencjalnego zagrożenia. Chciałbym, żeby to on przemawiał.
– Pyta pan, czy chowam
w szafie jeszcze jakieś trupy?
– Nie, nic podobnego.
Czy powiedział się pan czegoś od protestanta, uciekinierki lub Waltera, o czym
pan nie wspomniał? Może coś pan zaobserwował, ale nikt o to nie zapytał?
– Pyta pan o opinię,
jak możemy na nich reagować? Coś takiego?
– Tak.
– Cóż… – Zawahałem się,
ale w tej sytuacji sekrety traciły na znaczeniu. Wiedziałem, że to już koniec.
– Uciekinierka miała ze sobą sprzęt, który czytał w myślach i pokazywał myśli,
dzięki czemu mieliśmy możliwość spojrzenia na własną przeszłość. Obrazy mogły
zostać wyświetlone na ścianie, jak przez projektor filmowy. Zastosowała to na
kilku moich byłych pacjentach. To, przez co przeszli jako dzieci, było dla mnie
na tyle bolesne, że zakopałem ustrojstwo w lesie za domem.
– Myśli pan, że może
nam powiedzieć, gdzie zostało to zakopane?
Nie byłem pewny, ale
odparłem:
– Tak.
– Myślę, że będziemy
musieli się temu przyjrzeć. Coś jeszcze?
– Cóż, jak pan zapewne
wie, Walter potrafi czytać w myślach. Uciekinierka również to potrafiła, była
nawet w stanie odczytać wspomnienia. Wiedzą, o czym myślimy. Nie
wiem, do czego jeszcze są zdolni, ale bazując na dotychczasowych
doświadczeniach, myślę, że nie znają granic. Nie przesadzam. Już protestant
i uciekinierka dysponowali lepszą technologią niż my…
– A Walter jest od nich
o tyle lepszy, o ile oni byli lepsi od nas, to ma pan na myśli?
Nie pomyślałem o tym
w ten sposób. Przytaknąłem, czując się niekomfortowo.
– Dokładnie to mam na
myśli.
– Więc lepiej weźmy się
do pracy. – Wstał i ujął moją dłoń. Uścisk był pewny i długi. – W
końcu być może już na pana czekają w pańskiej posiadłości. – Odwrócił się
do Jonesa. – Mike, zadbaj, by doktor Brewer bezpiecznie dotarł do domu, dobrze?
– Oczywiście, panie
prezydencie Gotowy, Gene?
– Mam nadzieję.
– Pozostajemy w
kontakcie, doktorze B. – Prezydent zapisał coś na małej karteczce. – To mój prywatny
numer. Może pan dzwonić o dowolnej porze dnia i nocy bez konieczności rozmowy
z sekretarką czy kimkolwiek innym.
Spojrzałem na numer,
zastanawiając się, ile osób go zna. Premierzy Rosji i Chin? Europejscy oficjele?
Dyrektor NSA? Mike już stał przy drzwiach.
– Do widzenia, panie
prezydencie – powiedziałem. – Poinformuję pana, jeśli pojawi się coś, co będzie
wymagało pańskiej natychmiastowej uwagi.
– Dziękuję. Dopóki
sprawa się nie wyjaśni, nigdzie się nie wybieram – odpowiedział ze smutnym
uśmiechem.
Wraz z Mike’iem
przeszliśmy korytarzem do drzwi, którymi przed chwilą weszliśmy do Białego
Domu, a przynajmniej tak mi się wydawało, i odbyliśmy podróż
helikopterem z powrotem do dużego 747 i do domu.
W samolocie miałem
okazję porozmawiać ze swoją eskortą. Wspomniał o kilku rzeczach, których
mogłem się spodziewać w kolejnych dniach – narady i spotkania – ale
omówiliśmy też mnóstwo innych rzeczy. Szczerze mówiąc, mogę powiedzieć, że
nieźle go poznałem. Mieszkał z żoną w Virginii, a ręce miał wyrobione
przez rąbanie i dźwiganie drzewa na opał.
– To bardzo relaksujące
– powiedział. – Może pamiętasz, że prezydent Raegan robił to samo na swoim
kalifornijskim ranczu.
Odkryłem, że oprócz
surowego wyglądu Mike posiadał też wspaniały umysł. Jego pamięć była fenomenalna:
polityka, rząd, sport, historia, nawet nauki ścisłe. Wiedział chyba wszystko.
Pomyślałem, że taki umysł może się przydać we właściwie każdej sytuacji,
włącznie z tą obecną. Liczyłem, że będzie w pobliżu, jeśli będę go
potrzebował. Jak się okazało, nie musiałem się martwić.
Poza tym, był jedną
z najsympatyczniejszych osób, jakie poznałem. Spokojny, opanowany
i wspierający. Myślę, że akceptował ludzi takich, jakimi byli,
i rzadko się na kogokolwiek denerwował. Z drugiej strony, przez lata
nauczyłem się, że nigdy nie wiadomo, co kryje się w głowie drugiego człowieka.
Podróż z lotniska
była kolejnym wspaniałym doświadczeniem. Zaangażowaną w nią konwój złożony
z czterech identycznych czarnych limuzyn; jechaliśmy trzecią. Była
wyposażona w dwa telewizory i różne urządzenia elektroniczne, których
w większości nie znałem. Na jednym z ekranów widzieliśmy nasz konwój
z lotu ptaka, obserwowany – prawdopodobnie – przez odrzutowiec lecący nad
nami. Mike poinformował mnie, że mój
nowy personalny lekarz, doktor Greaney, jechał w ambulansie na końcu
konwoju.
Kiedy dotarliśmy pod
dom, na podjeździe stała długa przyczepa. Zapytałem Mike’a o jej przeznaczenie,
choć znałem odpowiedź. On określił ją jako „Centrum Kontroli”. Wewnątrz
mobilnego kompleksu, jak wyjaśnił, znajdowały się mała przychodnia, sprzęt do
obserwacji, siedziba ochrony oraz ludzie dbający o zaopatrzenie,
a także kilka sal konferencyjnych. Patrzyłem na to przez chwilę, nie mogąc
uwierzyć, po czym skierowałem się do domu.
– Jeszcze jedno, Gene –
powiedział. – Będziemy musieli obstawić ulicę i rozmieścić ludzi
w lesie dookoła twojego domu. To może być dla ciebie nieco niewygodne, ale
wiem, że zrozumiesz. Możesz zadzwonić do sąsiadów i wszystko im wyjaśnić,
jeśli chcesz. Niemniej przez najbliższy tydzień możesz czuć się nieco izolowany.
– Czy żona może
przyjmować gości? Będzie dość samotna przez ten tydzień.
– Zobaczę, co da się
zrobić. Ale powinni być ograniczeni do minimum, z oczywistych przyczyn.
Wzruszyłem ramionami
i wszedłem do domu, gdzie Karen czekała na mnie z talerzem gorącego jedzenia,
które już zostało przetestowane przez kogoś z przyczepy. Pewnie
powiedzieli jej, że nie jadłem w samolocie.
– Jak spotkanie
z prezydentem? – zapytała i obydwoje zaczęliśmy chichotać. Niebawem
zaczęliśmy wyć. Spodziewałem się, że w kuchennym oknie pojawi się głowa,
ale póki co zostaliśmy sami, więc zasiedliśmy do miłego obiadu.
– Wiesz, kiedy za
ciebie wychodziłam – powiedziała – wiedziałam, że jesteś zdolny do wielkich rzeczy.
Wyobrażałam sobie, że zdobędziesz nagrodę Nobla, będziesz pojawiał się
w telewizji i tym podobne. Nawet się nie zdziwiłam, kiedy twoją
książkę o protestancie zekranizowano i epizodycznie w nim wystąpiłeś.
Ale nie mogę się nadziwić, że właśnie wróciłeś z Gabinetu Owalnego.
– Ja też nie.
Jak każda żona, chciała
wiedzieć, jaki był prezydent.
– Taki jak
w telewizji – odpowiedziałem, ale ona chciała więcej. – Jest wysoki, co
zawsze dodaje ludziom prestiżu, jak sądzę, i ma wspaniały uśmiech. Nie ma
wątpliwości, kto tam rządzi, w przeciwieństwie do jego poprzednika. Myślę
też, że jest głęboki. Pod spokojną osłoną skrywa wiele warstw osobowości. –
Sprawdziłem kieszeń koszuli i wyjąłem karteczkę, którą mi dał. – Jego
prywatny numer. – Znów zaczęliśmy chichotać.
– Dzwoniły wszystkie
dzieci i wnuki. Wszyscy chcą z tobą mówić. Szczególnie twój zięć.
– Oczywiście, cały
Steve. Choć wydaje mi się, że wolałby pomówić z Walterem.
– Powiedziałam mu, że
zadzwonisz, kiedy będziesz mógł; jak wszystkim innym.
– Boże, jestem padnięty
– wyznałem, choć byłem wciąż pobudzony.
– W porządku. Za kilka
minut idę do łóżka, tylko tu skończę. – Zanim przyszła, spałem głęboko. Ostatnie,
o czym pomyślałem, to: Jak dziwne jest życie. Jedziesz do sklepu po kilka
drobiazgów a kończysz w Gabinecie Owalnym…
[1]
Zielony pokój – pomieszczenie w Białym Domu, urządzane są w nim
niewielkie przyjęcia lub herbatki (za: en.wikipedia.org).
[2]
Niebieski pokój – pomieszczenie w Białym Domu o charakterystycznym
owalnym kształcie, używane podczas przyjęć, nadawania tytułów, czasami podczas
niewielkich kolacji (za: en.wikipedia.org).
< poprzedni
Komentarze
Prześlij komentarz