The Priory of the Orange Tree - Jeden
I
Stare opowieści
Ujrzałem anioła zstępującego
z nieba, dzierżącego klucz do Otchłani i wielki łańcuch. Pojmał smoka, tego
starożytnego węża, który jest złem, szatanem, i spętał na tysiąc lat.
Wrzucił go do Otchłani,
zamknął i założył nań pieczęć, by nie oszukiwał narodów, aż minie tysiąc lat.
—Objawienie
20.1-3
1 Wschód
Nieznajomy wyszedł z morza
jak wodny duch, boso, odziany w blizny poniesione w trakcie podróży. Szedł,
jakby pijany, przez opary mgły klejącej się do Seiiki jak pajęcza nić.
Stare opowieści powiadały,
że wodne duchy były skazane na życie w milczeniu. Że ich języki wyschły wraz ze
skórą, a ich kości okrywały jedynie wodorosty. Że czaiły się na mieliznach,
czekając, by porwać nieuważnych do serca Otchłani.
Tané nie bała się tych bajek
od małego. Jej sztylet połyskiwał przed nią, zakrzywiony jak uśmiech, a ona
wpatrywała się w sylwetkę w mroku.
Chmury przepuściły
księżycowy blask, który ukrywały. Na tyle, by zobaczyła, kim był. I by on
zobaczył ją.
Nie był duchem. Był z
zewnątrz. Widziała go wcześniej, i nie sposób było go zapomnieć.
Był opalony, miał włosy jak
siano i opadającą brodę. Przemytnicy musieli wrzucić go do wody i kazać pokonać
resztę drogi wpław. Nie znał jej języka, ale ona rozumiała go na tyle, by
wiedzieć, że prosił o pomoc. Że chciał zobaczyć Władcę Seiiki.
Była w rozterce. Nie śmiała
się odezwać, by nie wyjawić, że znała jego język, co utworzyłoby między nimi
więź, i się nie zdradzić. Nie zdradzić tego, że ona była świadkiem jego winy, a
on świadkiem jej.
Powinna przebywać w
odosobnieniu. Bezpieczna za murami Południowego Domu, oczyszczona, gotowa do
pobudki w najważniejszym dniu swojego życia. Teraz była skalana. Jej winy nie
da się odkupić. Wszystko dlatego, że przed Dniem Wyboru chciała jeszcze raz
zanurzyć się w morzu. Mówiło się, że wielki Kwiriki przychylnym okiem spogląda
na tych, którym staje odwagi, by wymknąć się i zanurzyć w fale podczas okresu
odosobnienia. Tymczasem na nią zesłał ten koszmar.
Miała w życiu zbyt wiele
szczęścia.
To była kara.
Dzięki sztyletowi trzymała
obcego na dystans. Zaczął drżeć w obliczu śmierci.
Jej umysł zmienił się w wir
możliwości, z których każda nowa była straszniejsza od poprzedniej. Gdyby
oddała obcego władzom, musiałaby wyznać, że wyszła z zamknięcia.
Dzień Wyboru mógłby się nie
odbyć. Honorowy Rządca Przylądku Hisan - prowincji Seiiki - nie wpuściłby
duchów do miejsca, które mogło być skażone czerwoną chorobą. Mogły minąć
tygodnie, nim miasto zostanie uznane za bezpieczne, a do tego czasu przybycie
obcego zostałoby uznane za zly omen, przez co to kolejne, nie jej, pokolenie
czeladników otrzyma szansę zostania jeźdźcami. To kosztowałoby ją wszystko.
Nie mogła go zgłosić. Nie
mogła także porzucić. Jeśli miał czerwoną chorobę, pozostawienie go bez nadzoru
mogło zagrozić całej wyspie.
Miała tylko jedno wyjście.
Owinęła wokół jego twarzy
kawałek materiału, by nie wydychał choroby. Jej dłonie drżały. Kiedy skończyła,
zaczęła prowadzić go z czarnego piachu plaży ku miastu, trzymając się tak
blisko, jak śmiała, przyciskając sztylet do jego pleców.
Przylądek Hisan nie znał
snu. Kierowała obcego przez nocne rynki, obok rzeźbionych w drewnie świątyń,
pod sznurami rozwieszonych na Dzień Wyboru niebieskich i białych latarni. Jej
więzień patrzył na to w milczeniu. Mrok zniekształcał jego rysy, ale docisnęła
bok ostrza do jego głowy, zmuszając do jej opuszczenia. Cały ten czas trzymała
go tak daleko od innych, jak tylko mogła.
Miała pomysł, jak go
odizolować.
Z przylądkiem sąsiadowała
sztuczna wyspa. Nosiła nazwę Orisima i dla miejscowych stanowiła zagadkę.
Zbudowano punkt wymiany, który gościł wielu kupców i uczonych z Wolnego Stanu
Mentendon. Mentowie, podobnie jak obywatele Lacustrine, które leżało po drugiej
stronie przylądka, otrzymali zgodę na kontynuowanie wymiany towarów z Seiiki po
tym, jak wyspa została zamknięta dla świata.
Orisima.<
Tam zamierzała zabrać
obcego.
Oświetlony pochodniami most
prowadzący do punktu wymiany był strzeżony. Zgodę na przejście miało niewielu
Seiikińczyków, a ona się do nich nie zaliczała. Innym sposobem na przekroczenie
granicy były drzwi przystankowe, otwierane raz do roku, by odebrać towary z
mentyjskich statków.
Tané poprowadziła obcego w
dół kanału. Sama nie potrafiła wślizgnąć się na Orisimę, ale znała kobietę,
która mogła to zrobić. Kogoś, kto wiedziałby, w którym zakamarku punktu wymiany
go ukryć.
Niclays Roos od dawna nie
miał gości.
Raczył się odrobiną wina ze
swojego lichego przydziału, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Wino było jedną
z niewielu przyjemności, które pozostały na świecie, więc zatopił się w jego
aromacie, delektując się chwilą tuż przed pierwszym łykiem.
I ktoś mu przeszkodził.
Oczywiście. Podniósł się z westchnieniem, mrucząc z niezadowoleniem z powodu
nagłego bólu w kostce. Podagra znowu go męczyła.
Kolejny stuk.
- Och, zamknij się -
mruknął.
Deszcz bębnił w dach, gdy
sięgał po laskę. Śliwkowy deszcz, tak nazywali go Seiikińczycy o tej porze
roku, gdy powietrze było gęste i wilgotne jak chmura, a owoce pęczniały na
drzewach. Pokuśtykał po macie, przeklinając pod nosem, i uchylił drzwi o ułamek
cala.
W ciemności na zewnątrz
stała kobieta. Ciemne włosy opadały jej do pasa, miała na sobie szatę pokrytą
kryształkami soli. Deszcz nie mógłby jej aż tak zmoczyć.
- Dobry wieczór, szkolony
Doktorze Roos - powiedziała.
Niclays uniósł brwi.
- Nie
przepadam za wizytami o takiej godzinie. Czy jakiejkolwiek innej. - Powinien
sie pokłonić, ale nie zależało mu na wywieraniu dobrego wrażenia na
nieznajomej. - Skąd znasz moje imię?
- Podano mi je. - Żadnych
więcej wyjaśnień. - Jest tu ze mną jeden z twoich krajan. Przenocuje u ciebie,
a ja odbiorę go jutro o zmierzchu.
- Jeden z moich krajan.
Nieznajoma lekko odwróciła
głowę. Od pobliskiego drzewa oderwał się cień.
- Przemytnicy dostarczyli do
na Seiiki - powiedziała kobieta. - Jutro zabiorę go do wielkiego Władcy.
Kiedy postać stanęła w
świetle padającym z domu, Niclays znieruchomiał.
Na jego progu stał mężczyzna
o złotych włosach, przemoczony tak bardzo jak kobieta. Mężczyzna, którego nigdy
nie widział na Orisimie.
W punkcie wymiany mieszkało
dwadzieścia osób. Każdą z nich znał z twarzy i imienia. Mentyjski okręt miał
przypłynąć za jakiś czas.
Ci dwoje weszli tu
niepostrzeżenie.
- Nie. - Niclays spojrzał
surowo. - Na Świętego, kobieto, próbujesz mnie wciągnąć w przemyt? - Złapał za
drzwi. - Nie mogę go ukryć. Gdyby ktoś się dowiedział...
- Jedna noc.
- Jedna noc, jeden rok -
nasze głowy i tak spadną z naszych ramion. Miłego wieczoru.
Gdy zamierzał zamknąć drzwi,
kobieta wcisnęła łokieć w szparę.
- Jeśli to zrobisz -
powiedziała, będąc na tyle blisko, że Niclays czuł jej oddech - zostaniesz
nagrodzony srebrem. Otrzymasz go tyle, ile zdołasz unieść.
Niclays Roos się zawahał.
Srebro kusiło. Rozegrał zbyt
wiele zakrapianych alkoholem gier karcianych z wartownikami i był im winien
więcej, niż mógł zarobić przez całe życie. Załagodził ich groźby obietnicą
skarbów z następnego mentyjskiego transportu, ale wiedział, że gdy statek się
pojawi, nie będzie na nim ani jednego klejnotu. Nie dla kogoś takiego jak on.
Jego młodsze "ja"
zachęcało go do przyjęcia oferty, choćby dla dreszczyku emocji. Nim jego
starsze, mądrzejsze "ja" interweniowało, kobieta zaczęła odchodzić.
- Wrócę jutro wieczorem -
powiedziała. - Nikt nie może go zobaczyć.
- Czekaj - syknął wściekle.
- Kim jesteś?
Już jej nie było. Spojrzał w
dół ulicy i warnął z frustracją, po czym zaciągnął przerażonego mężczyznę do
domu.
To było szaleństwo. Gdyby
jego sąsiedzi wiedzieli, że udzielał schronienia obcemu, zostałby zaciągnięty
przed oblicze bardzo rozeźlonego Władcy, który nie znał litości.
Jednak to robił.
Zamknął drzwi. Mimo wysokiej
temperatury, przybysz drżał. Jego oliwkowa skóra była zarumieniona na policzkach,
a niebieskie oczy zaczerwienione od soli. Dla własnego spokoju, Niclays znalazł
koc z Mentendonu i podał mężczyznie, który przyjął go bez słowa. Wyglądał na
przestraszonego, i słusznie.
- Skąd jesteś? - zapytał
ostro Niclays.
- Przepraszam - wyszeptał
jego gość. - Nie rozumiem. Mówi pan po seiikińsku?
Inyjski. Od dawna nie
słyszał tego języka.
- To nie był seiikiński -
odparł Niclays. - To był mentyjski. Założyłem, że też go znasz.
- Nie, proszę pana. Pochodzę
z Ascalonu - odpowiedział potulnie. - Mogę znać pana imię, bym mógł podziękować
za udzielenie schronienia?
Typowy Inyjczyk. Maniery
przede wszystkim.
- Roos - warknął Niclays. - Doktor Niclays Roos. Mistrz
chirurg. Osoba, której życie narażasz swoją obecnością.
Młodzieniec patrzył na niego
uważnie.
- Doktor... - Przełknął
ślinę. - Doktor Niclays Roos?
- Gratulacje, chłopcze. Woda
morska nie uszkodziła ci słuchu.
Jego gość nabrał powietrza.
- Doktorze Roos - powiedział - cóż za nieziemski uśmiech opatrzności. Że też
Rycerz Wspólnoty przyprowadził mnie akurat do pana...
- Do mnie. - Niclays
zmarszczył brwi. - Czy my się znamy?
Sięgnął pamięcią do czasu
swojego pobytu w Inys, ale był pewien, że nigdy nie widział tego człowieka.
Chyba że był wtedy pijany. W Inys często był pijany.
- Nie, proszę pana, ale mój
przyjaciel podał mi pańskie imię. - Mężczyzna otarł twarz rękawem. - Byłem
pewny, że zginę w morzu, ale pański widok przywrócił mnie do życia. Dzięki
Świętemu.
- Twój święty nie ma tu mocy
- mruknął Niclayś. - Jak cię zwą?
- Sulyard. Mistrz Triam
Sulyard do pańskich usług. Byłem giermkiem na dworze Jej Wysokości Sabrany
Berethnet, Królowej Inys.
Niclays zazgrzytał zębami.
To imię rozpaliło jego wnętrzności do białości.
- Giermek. - Usiadł. -
Sabran się tobą znudziła, jak wszystkim?
Sulyard się zjeżył.
- Jeśli
obrazi pan moją królową...
- Co zrobisz? - Niclays
spojrzał na niego znad oprawek okularów. - Powinienem nazywać cię Triam Młot.
Masz świadomość, co robi się tutaj obcym? Sabran przysłała cię, żebyś zginął
wyjątkowo długą śmiercią?
- Jej Wysokość nie wie, że
tu jestem.
Ciekawe. Niclays nalał mu
wina do czarki.
- Masz - powiedział niechętnie. - Do dna.
Sulya wypił.
- Więc, Mistrzu Sulyardzie,
mam ważne pytanie - ciągnął Niclays. - Ile osób cię widziało?
- Kazali mi płynąć do
brzegu. Najpierw dotarłem do zatoki. Piach był czarny. - Sultard drżał. -
Znalazła mnie kobieta i przyprowadziła do tego miasta, grożąc nożem. Zostawiła
mnie samego w stodole, później przyszła
inna kobieta i kazała mi iść za sobą. Zabrała mnie na brzeg i płynęliśmy razem,
aż dotarliśmy na nadbrzeże. Na jego końcu była brama.
- Otwarta?
- Tak.
Kobieta musiała znać jednego
z wartowników. Poprosić, żeby zostawili drzwi przystankowe otwarte.
Sulyard potarł oczy. Pobyt w
wodzie miał na niego wpływ, ale Niclays widział, że był młody, może nie miał
nawet dwudziestu lat.
- Doktorze Roos -
powiedział. - Przybyłem tu z misją najwyższej wagi. Muszę rozmawiać z...
- Muszę się wtrącić, Mistrzu
Sulyardzie - przerwał mu Niclays. - Nie interesuje mnie powód twojej wizyty.
- Ale...
- Cokolwiek cię tu
sprowadza, przybyłeś tu bez zgody władz, co jest głupotą. Jeśli znajdzie cię
Naczelnik i zostaniesz zaciągnięty na przesłuchanie, chcę móc szczerze
powiedzieć, że nie mam pojęcia, czemu stanąłeś w moim progu w środku nocy z
przeświadczeniem, że jesteś mile widziany w Seiiki.
Sulyard zamrugał.
- Seiikiński urzędnik
odpowiedzialny na tą dryfującą kupę śmieci, sam siebie uważa za boga. Wiesz
chociaż, co to za miejsce?
- Orisima, ostatni należący
do Zachodu punkt wymiany na Wschodzie. Jego istnienie dało mi nadzieję na
spotkanie z Władcą.
- Zapewniam - powiedział
Niclays - że Pitosu Nadama pod żadnym pozorem nie przyjmie obcego w swoim
dworze. Za to, kiedy tylko cię zwęszy, skaże cię na śmierć.
Sulyard nie odpowiedział.
Niclays zastanowił się, czy
powiedzieć gościowi, iż jego wybawczyni zamierzała po niego wrócić,
prawdopodobnie najpierw informując władze o jego obecności. Nie zrobił tego.
Sulyard mógłby spanikować i próbować ucieczki, a nie miał dokąd uciekać.
Jutro. Jutro już go nie
będzie.
W tym momencie Niclays
usłyszał głosy na zewnątrz. Na drewnianych schodach prowadzących do innych
mieszkań załomotały kroki. Coś w nim zadrżało.
- Ukryj się - powiedział i
ujął laskę.
Sulyard schował się za
składanym parawanem. Niclays otworzył drzwi drżącymi dłońmi.
Wieki temu, Pierwszy Władca
Seiiki podpisał Wielki Edykt i zamknął wyspę dla wszystkich poza obywatelami
Lacustrine i Ment, by chronić ludzi przed Smoczą zaraza. Zaraza minęła, ale
izolacja pozostała. Każdy, kto przybywał bez zezwolenia, był skazywany na
śmierć. Podobnie każdy, kto przybyszowi pomagał.
Na ulicy nie było śladu po
wartownikach, ale kilku jego sąsiadów zebrało się w grupę. Niclays dołączył do
nich.
- Co się dzieje, na Galiana?
- zapytał kucharza, który patrzył w punkt ponad ich głowami z ustami otwartymi
na tyle szeroko, by łapać ćmy. - Na przyszłość staraj się unikać takiej miny,
Haroltcie. Ludzie pomyślą, żeś niespełna rozumu.
- Patrz, Roos - sapnął
kucharz. - Patrz!
- Oby to było...
Przerwał, gdy zobaczył.
Nad murem wokół Orisimy
górowała ogromna głowa. Należała do stworzenia zrodzonego z klejnotów i morza.
Z jego łusek - łusek
wykonanych z kamienia księżycowego, tak jasnego, że zdawał się lśnić od środka
- unosiła się para. Na każdej z nich połyskiwała skorupa utworzona jakby z
okruchów kamieni szlachetnych. Każde oko było płonącą gwiazdą, a każdy róg żywym
srebrem błyszczącym w świetle księżyca. Istota przeleciała nad mostem z gracją
wstążki i wzniosła się w niebo, lekko i cicho jak papierowy latawiec.
Smok. Gdy ten latał nad
Przylądkiem Hisan, kolejne wyłaniały się z wody, zostawiając za sobą chłodną
mgiełkę. Niclays przycisnął dłoń do bębna walącego w jego piersi.
- A one - mruknął - co tu
robią?
< poprzedni
Komentarze
Prześlij komentarz