The Priory of the Orange Tree - Sześć


6 Zachód


Kiedy nie miała ochoty na wizytę w Domu Bankietowym – a więc dość często – Królowa Inys wieczerzała w swoich prywatnych komnatach. Tego wieczoru, Ead i Linora zostały zaproszone do dzielenia się z nią chlebem; dostąpiły zaszczytu zarezerwowanego dla jej trzech towarzyszek snu.
Margret cierpiała z powodu kolejnego bólu głowy. Uciskacze czaszki, tak je nazywała. Zwykle nie pozwalała, by przeszkadzały jej one w wykonywaniu obowiązków, ale najpewniej zamartwiała się o Lotha.
Mimo letniego upału, w kominkach prywatnych komnat trzaskał ogień. Dotychczas, nikt nie odezwał się do Ead.
Czasami miała wrażenie, że ludzie wyczuwali jej sekrety. Jakby wiedzieli, że nie przybyła na dwór, żeby być damą dworu.
Jakby wiedzieli o Zakonie.
– Co sądzisz o jego oczach, Ros?
Sabran spojrzała na miniaturę w swojej dłoni. Przeszła ona przez ręce wszystkich kobiet i została obejrzana pod każdym kątem. Roslain Crest wzięła ją i ponownie przestudiowała.
Pierwsza Dama Prywatnej Komnaty, następczyni tronu Dworu Sprawiedliwości, urodziła się tylko sześć dni przed Sabran. Jej włosy były gęste i czarne jak melasa. Blada, o małych oczach, zawsze modnie ubrana kobieta spędziła prawie całe życie ze swoją królową. Jej matka była Pierwszą Damą Królowej Rosarian.
– Do zaakceptowania, Wasza Wysokość – podsumowała Roslain. – Miłe.
– Mam wrażenie, że są zbyt blisko osadzone – mruknęła Sabran. – Kojarzą mi się z oczami susła.
Linora zachichotała delikatnie.
– Dobrze, że susła, a nie głośniejszej bestii – powiedziała królowej Roslain. – Ważne, żeby po ślubie pamiętał, gdzie jego miejsce. To nie on pochodzi od Świętego.
Sabran poklepała ją po dłoni.
– Skąd w tobie tyle mądrości?
– Słucham ciebie, Wasza Wysokość.
– W przeciwieństwie do twojej babki. – Sabran podniosła na nią wzrok. – Lady Igrain uważa, że Mentendon wywrze zły wpływ na Inys. Oraz że Lievelynowie nie powinni handlować z Seiiki. Zapowiedziała, że powie o tym podczas kolejnego spotkania Rady Cnót.
– Moja pani babka martwi się o ciebie. Jest przesadnie ostrożna. – Roslain usiadła obok niej. – Wiem, że preferuje Wodza Askrdal. Jest zamożny i pobożny. To bezpieczny kandydat. Rozumiem też jej obawy wobec Lievelynów.
– Ale?
Roslain uśmiechnęła się lekko.
– Wierzę, że warto dać nowemu Czerwonemu Księciu szansę.
– Zgadzam się. – Katryen leżała na sezlongu, przeglądając tomik poezji. – Masz Radę Cnót po to, by przedstawiała ci zagrożenia, a damy dworu do wspierania w kwestiach takich jak ja.
Siedząca obok Ead Linora przysłuchiwała się rozmowie w milczeniu.
– Panno Duryan – powiedziała nagle Sabran – co sądzisz o propozycji Księcia Aubrechta?
Wszystkie oczy skupiły się na Ead. Powoli odłożyła nóż.
– Pytasz mnie o zdanie, pani?
– A czy jest tu inna panna Duryan?
Nikt się nie zaśmiał. Pomieszczenie spowiła cisza, a Roslain przekazała jej miniaturę.
Ead obejrzała Czerwonego Księcia. Wysokie kości policzkowe. Lśniące włosy koloru miedzi. Mocne brwi nad ciemnymi oczami, które kontrastowały z bladą cerą. Układ jego ust był nieco ponury, ale cała twarz wydawała się przyjemna.
Jednak miniatury mogły mijać się z prawdą, co z resztą często robiły. Artysta mógł pochlebić władcy.
– Całkiem urodziwy – oceniła.
– Marne pochlebstwo. – Sabran upiła łyk z czary. – Jesteś bardziej surowa w swoich osądach niż pozostałe dwórki, panno Duryan. Czyżby mężczyźni w Ersyr byli bardziej urodziwi niż książę?
– Są inni, Wasza Wysokość. – Ead zamilkła na chwilę. – Mniej podobni do susłów.
Królowa popatrzyła na nią z pozbawioną emocji twarzą. Ead zastanowiła się, czy nie wyraziła się zbyt bezpośrednio. Przeszywające spojrzenie Katryen zdawało się potwierdzać jej obawy.
– Twój język jest tak szybki, jak ciche są twoje kroki. – Królowa Inys dotknęła plecami oparcia krzesła. – Odkąd przybyłaś na dwór, nie miałyśmy wielu okazji do rozmów. Od tamtej pory minęło sporo czasu... sześć lat, jak sądzę.
– Osiem, Wasza Wysokość.
Roslain posłała jej ostrzegawcze spojrzenie. Nikt nie poprawiał potomkini Świętego.
– Oczywiście. Osiem – powiedziała Sabran. – Powiedz mi, czy Ambasador uq-Ispad do ciebie pisuje?
– Rzadko, pani. Jego Ekscelencja jest zajęty innymi sprawami.
– Na przykład herezją.
Ead opuściła wzrok.
– Ambasador jest oddanym wyznawcą Piewcy Świtu, Pani.
– Ale ty, oczywiście, już nie – powiedziała Sabran, a Ead pochyliła głowę. – Lady Arbella mówi, że często modlisz się w sanktuarium.
Tajemnicą pozostawało, jak Arbella Glenn przekazała te wieści Sabran, ponieważ wydawało się, że ona nigdy nie mówiła.
– Sześć Cnót to piękna wiara, Pani – powiedziała Ead – i nie sposób jej nie wyznawać, kiedy wśród nas mieszka prawdziwa potomkini Świętego.
To było, oczywiście, kłamstwem. Jej prawdziwa wiara – wiara w Matkę – była tak silna, jak zawsze.
– W Ersyr zapewne krążą opowieści o moich przodkach – powiedziała Sabran. – Zwłaszcza o Damie.
– Tak, pani. Na Południu znana jest jako najbardziej prawa i bezinteresowna kobieta swoich czasów.
Cleolind Onjenyu była też znana jako najlepsza wojowniczka swoich czasów, ale Inyjczycy nigdy by w to nie uwierzyli. Oni wierzyli, że był jej potrzebny ratunek.
Według Ead, Cleolind nie była Damą.
Była Matką.
– Lady Oliva twierdzi, że panna Duryan to urodzona gawędziarka – powiedziała Roslain, patrząc na nią chłodno. – Może zechcesz opowiedzieć nam historię o Świętym i Damie taką, jaką opowiada się na Południu, pani?
Ead wyczuła pułapkę. Inyjczycy lubili słuchać historii opowiedzianych z nowej perspektywy, zwłaszcza jeśli były to ich najświętsze opowieści. Roslain sądziła, że popełni jakiś błąd.
– Moja pani – powiedziała Ead – nie potrafię opowiedzieć jej lepiej niż kapłani. Usłyszymy ją ju...
– Usłyszymy ją teraz – powiedziała Sabran. – Pojawia się coraz więcej wywern, a ta historia doda otuchy moim damom.
Ogień trzaskał. Patrząc na Sabran, Ead czuła dziwne napięcie, jakby pomiędzy nimi została rozciągnięte nić. W końcu wstała i zbliżyła swoje krzesło do paleniska. To miejsce należało do gawędziarzy.
– Jak sobie życzysz. – Wygładziła spódnice. – Od czego zacząć?
– Od narodzin Bezimiennego – powiedziała Sabran. – Kiedy z Góry Grozy zstąpił wielki nieprzyjaciel.
Katryen ujęła dłoń królowej. Ead nabrała powietrza, by uspokoić wewnętrzny niepokój. Gdyby opowiedziała prawdziwą historię, zostałaby ukarana.
Musiała opowiedzieć historię, którą co dzień słyszała w sanktuarium. Okaleczoną historię.
Połowę historii.
– Pod powierzchnią ziemi wrze Łono Ognia – zaczęła. – Ponad tysiąc lat temu, znajdująca się w nim magma połączyła się, kształtując bestię nieopisanych rozmiarów, tak jak miecz nabiera kształtu poprzez proces kucia. Jej mlekiem był ogień wypełniający Łono, a jej pragnieniu nie było końca. Piła, aż nawet jej serce stało się ogniem.
Katryen zadrżała.
– Niebawem ta istota, wywerna, stała się zbyt duża na Łono. Pragnęła użyć skrzydeł, które otrzymała. Zaczęła rwać w górę, wydostała się przez szczyt góry w Mentendonie, tak zwanej Góry Grozy, i przyniosła ze sobą zalew płynnego ognia. Na szczycie góry błysnęła czerwona błyskawica. Na Gutthagę padł mrok, a wszyscy mieszkańcy tego miasta zmarli, dusząc się dymem.
– Wywerna pragnęła podbić wszystko, co widziała. Poleciała na południe, do Lasii, wspaniałego królestwo, którym władał Ród Onjenyu, i osiadła w pobliżu ich siedziby, Yikali. – Ead upiła piwa, by zwilżyć gardło. – Ta niemająca imienia kreatura przyniosła okrutną zarazę – plagę, jakiej nie spotkał dotychczas żaden człowiek. Sprawiała, że krew zakażonych płonęła, przyprawiając ich o szaleństwo. By zapanować na wywerną, mieszkańcy Yikali wysyłali jej owce i woły, ale Bezimienny nigdy nie czuł się usatysfakcjonowany. Pożądał słodszego mięsa – mięsa ludzi. Toteż każdego dnia ludzie ciągnęli losy, i jeden z nich wysyłany był jako ofiara.
W pokoju panowała cisza.
– Lasią rządził Selinu, Wielki Władca Rodu Onjenyu. Pewnego dnia jego córka, Księżniczka Cleolind, została wybrana jako ofiara. – Ead wymówiła jej imię cicho, z szacunkiem. – Mimo że jej ojciec oferował poddanym klejnoty i złoto, błagał, by wybrali kogoś innego, oni się nie ugięli. Cleolind przyjęła swój los z godnością, ponieważ wiedziała, że to było sprawiedliwe.
– Tegoż ranka, do Yikali podróżował rycerz z Wysp Inysci. W owym czasie, wyspy były trawione wojną i zabobonami, rządzone przez wielu samozwańczych królów, a ludzie drżeli w cieniu wiedźmy. Jednak wciąż żyło tam wielu prawych ludzi, wiernych Cnotom Rycerstwa. Rycerzem tym – mówiła Ead – był Sir Galian Berethnet.
Oszust.
Pod takim imieniem był teraz znany w wielu częściach Lasii, ale Sabran nie miała o tym pojęcia.
– Sir Galian usłyszał o koszmarze, który nękał Lasię, i postanowił oferować swoje służby Selinu. Nosił miecz nadzwyczajnej urody; zwał go Ascalonem. Gdy zbliżał się do przedmieść Yikali, ujrzał damę łkającą w cieniu drzew, i zapytał, dlaczego była tak smutna. "Dobry rycerzu," powiedziała Cleolind, "serce twe czyste, lecz, dla własnego dobra, pozostaw mnie modłom, gdyż niebawem wywerna przyjdzie, by odebrać mi życie.
Ead cierpiała, opowiadając o Matce w ten sposób, jakby była słabą niedojdą.
– Rycerza – ciągnęła – poruszyły jej łzy. "Słodka pani," powiedział, "prędzej zatopiłbym własny miecz w swoim sercu niż pozwolił, by twa krew zrosiła ziemię. Jeśli twoi ludzie oddadzą dusze Cnotom Rycerstwa, a ty oddasz mi swą rękę i zostaniesz mą żoną, przegonię tę przeklętą bestię z tych ziem." Taką obietnicę złożył.
Ead przerwała, by nabrać tchu. Nieoczekiwanie, w jej ustach pojawił się dziwny posmak.
Posmak prawdy.
– Cleolind kazała rycerzowi odejść, urażona jego warunkami – powiedziała wbrew sobie – ale Sir Galiana to nie zniechęciło. Był zdeterminowany, by zdobyć tę chwałę, więc...
– Nie – wtrąciła się Sabran. – Cleolind przystała na jego warunki i była wdzięczna za jego ofertę.
– Taką historię słyszałam na Południu. – Ead uniosła brwi, choć jej serce przyspieszyło. – Lady Roslain prosiła, bym...
– A teraz twoja królowa wydaje inny rozkaz. Opowiedz resztę tak, jak robią to Kapłani.
– Tak, pani.
Sabran skinęła, by kontynuowała.
– Gdy Sir Galian mierzył się z Bezimiennym – powiedziała Ead – został ciężko ranny. Niemniej, dzięki odwadze, znalazł w sobie dość siły, by wbić miecz w potwora. Bezimienny wycofał się, krwawiący i słaby, i wrócił do Łona Ognia, gdzie pozostaje do dnia dzisiejszego.
Była świadoma, że Sabran ją obserwowała.
– Sir Galian wrócił z księżniczką na Wyspy Inysci, zbierając po drodze Święty Orszak rycerzy. Tam został koronowany na Króla Inys – nowy tytuł na początek nowej epoki – i swoim pierwszym dekretem uczynił Cnoty Rycerstwa prawdziwą i jedyną religią. Zbudował miasto Ascalon, którego nazwa pochodziła od miecza, który zranił Bezimiennego, i to tam szczęśliwie poślubił Królową Cleolind. Niecały rok później królowa powiła córkę. A Król Galian, Święty, poprzysiągł ludziom, że dopóki jego potomkowie będą rządzić Inys, Bezimienny nie powróci.
Ładna historia. Bez ustanku opowiadana przez Inyjczyków. Ale niekompletna.
Inyjczycy nie wiedzieli, że to Cleolind, nie Galian, wygnała Bezimiennego.
Nie mieli pojęcia o drzewie pomarańczy.
– Pięćset lat później – powiedziała Ead, ciszej – szczelina w Górze Grozy ponownie się poszerzyła, wypuszczając kolejne wywerny. Najpierw wyszło pięć Wielkich Zachodniaków, największych i najbardziej okrutnych smoczych istot, którymi dowodził Fýredel, najbardziej lojalny sługa Bezimiennego. Wyszli też ich słudzy, wywerny, każda oświetlona ogniem jednego z Wielkich Zachodniaków. Wywerny założyły gniazda w górach i jaskiniach, gdzie krzyżowały się z ptactwem, wydając na świat gady o ptasich głowach; z wężami, rodząc bazyliszki i amfiptery; z osłami, tworząc ofitaury; oraz z wilkami, otrzymując jaculusy. Wskutek tych związków, powstała Smocza Armia.
– Fýredel pragnął zrobić to, co nie udało się Bezimiennemu, i podbić ludzkość. Przez ponad rok kierował Smoczą Armię przeciwko światu. W tym czasie, zwanym przez nas Latami Smutku, upadło wiele wspaniałych królestw. Jednak Inys pod wodzą Glorian Trzeciej trzymało się aż do chwili, gdy kometa przemknęła nad światem, a wywerny nagle zapadły w długi sen. Zakończyły się trwoga i rozlew krwi. Do dnia dzisiejszego, Bezimienny spoczywa w grobie pod powierzchnią ziemi, spętany świętą krwią Berethnetów.
Cisza.
Ead splotła dłonie na kolanach i spojrzała na Sabran. Z jej chłodnej twarzy nie dało się niczego wyczytać.
– Lady Oliva miała rację – powiedziała w końcu królowa. – Masz język godny gawędziarki, ale podejrzewam, że słyszałaś zbyt wiele baśni, a zbyt mało prawdy. W Sanktuarium miej uszy otwarte. – Odłożyła swoją czarę. – Jestem znużona. Dobranoc, drogie panie.
Ead i Linora wstały. Dygnęły i wyszły.
– Jej Wysokość była niezadowolona – powiedziała Linora, kiedy oddaliły się poza zasięg słuchu. – Początkowo opowiadałaś pięknie. Dlaczego powiedziałaś, że Dama odtrąciła Świętego? Żaden kapłan nigdy tego nie mówił. Cóż za pomysł!
– Przykro mi, jeśli Jej Wysokość była niezadowolona.
– Może już nigdy nie zaprosi nas na wspólną wieczerzę. – Linora prychnęła. – Powinnaś chociaż przeprosić. Chyba częściej powinnaś modlić się do Rycerza Uprzejmości.
Na szczęście, Linora nie powiedziała nic więcej. Rozdzieliły się, kiedy Ead dotarła do swojej komnaty.
Będąc wewnątrz, zapaliła kilka świec. Jej pokój był mały, ale należał wyłącznie do niej.
Rozsznurowała rękawy i wyjęła gors spod sukni. Kiedy się go pozbyła, zdęła też halkę i panier, oraz, wreszcie, gorset.
Noc była jeszcze młoda. Ead usiadła przy biurku. Wewnątrz niego znajdowała się książka, którą pożyczyła od Truyde utt Zeedeur. Nie potrafiła odczytać wschodniego tekstu, ale na okładce widniał symbol mentyjskiej drukarni. Książka musiała zostać wydana przed Latami Smutku, kiedy wschodnie publikacje wciąż były dozwolone w Krainie Cnót. Truyde była więc kwitnącą heretyczką, zafascynowaną krainami, w których ludzie czcili wywerny.
Na końcu książki, na wyklejce, widniało wypisane tuszem, krągłymi literami, imię.
Niclays.
Ead zamyśliła się, splatając włosy. Było to popularne imię w Mentendonie, ale kiedy przybyła na dwór, mieszkał na nim Niclays Roos. Studiował anatomię na Uniwersytecie w Brygstad i ponoć praktykował alchemię. Pamiętała go jako brzuchatego, radosnego człowieka, na tyle miłego, by zwrócić na nią uwagę, gdy inni ją ignorowali. Pojawiły się pewne problemy, które doprowadziły do usunięcia go z Inys; natura tego incydentu była pilnie strzeżoną tajemnicą,
Wsłuchała się w swoje ciało. Ostatnim razem, zabójca w Wielkiej Komnacie Sypialnej prawie ją pokonał. Nie poczuła drgania splotu aż do chwili, gdy było niemal za późno.
Jej przędza była słaba. Sploty, które przygotowała, chroniły Sabran przez wiele lat, ale w końcu umierały, jak płomień, gdy świeca się wypala. Przędza, dar drzewa pomarańczy – magia ognia, drewna i ziemi. W swej głupocie, Inyjczycy nazwaliby ją magią. Ich pojęcie o magii kształtował strach przed tym, czego nie rozumieli.
Marget wyjaśniła jej kiedyś, dlaczego Inyjczycy tak się jej bali. Na wyspach krążyła legenda, wciąż opowiadana dzieciom na północy, o postaci zwanej Damą Lasu. Jej imię zostało zapomniane, ale strach przed jej zaklęciami i nienawiścią wbił się głęboko w ciała Inyjczyków i trwał w nich przez pokolenia. Nawet Margret, racjonalna w większości spraw, opowiadała o tym niechętnie.
Ead uniosła dłoń. Skupiła moc i na końcach jej palców pojawiło się złote światło. W Lasii, w pobliżu drzewa pomarańczy, przędza lśniła w jej żyłach jak topione szkło.
Potem Przeorysza wysłała ją tutaj, by chroniła Sabran. Jeśli lata spędzone z dala od drzewa miały ją ostatecznie pozbawić mocy, królowa stałaby się bezbronna. Jedynym sposobem na zapewnienie jej bezpieczeństwa byłoby spanie u jej boku, a tego zaszczytu dostępowały tylko Damy Sypialniane. Ead daleko było do bycia ulubienicą.
Podczas kolacji, gdy opowiadała tę historię, straciła kontrolę. Przez lata nauczyła się, jak grać w tę grę, jak wypowiadać inyjskie kłamstwa i mamrotać ich modły, ale opowiadanie tej przekłamanej historii było udręką. I choć ten moment słabości mógł przekreślić jej szanse na dalsze awanse na dworze, nie żałowała.
Trzymając książkę i listy pod pachą, Ead wspięła się na oparcie fotela i przycisnęła dłoń do plecionki na suficie, przesuwając luźną deskę w bok. Umieściła przedmioty w skrytce za panelem, gdzie trzymała łuk. Gdy była dwórką, zakopywała łuk na terenie każdego pałacu, w którym rezydował dwór, ale była pewna, że tutaj nawet Nocny Jastrząb nie był w stanie go znaleźć.
Kiedy była gotowa do snu, usiadła przy stoliku i napisała wiadomość do Chassara. Za pomocą kodu napisała mu, że miał miejsce kolejny atak na Sabran, i że udało jej się mu zapobiec.
Chassar obiecał, że będzie odpisywał na jej listy, ale nigdy tego nie zrobił. Ani razu przez osiem lat, które tu spędziła.
Złożyła list. Mistrz Wiadomości przeczyta go w imieniu Nocnego Jastrzębia, ale znajdzie w nim tylko uprzejmości. Chassar będzie znał prawdę.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Panno Duryan?
Ead zarzuciła szlafrok i odsunęła zasuwę. Na zewnątrz stała kobieta z przypinką w kształcie uskrzydlonej księgi, co oznaczało, że służyła pod Seytonem Combem.
– Tak?
– Dobry wieczór, panno Duryan. Przysłano mnie z informacją, że Pierwszy Sekretarz życzy sobie spotkać się z tobą jutro, o wpół do dziesiątej – powiedziała dziewczyna. – Zaprowadzę cię do Alabastrowej Wieży.
– Tylko mnie?
– Lady Katryen i Lady Margot zostały przesłuchane dzisiaj.
Ead mocniej zacisnęła dłoń wokół klamki.
– Więc to przesłuchanie.
– Tak sądzę.
Ead ciaśniej owinęła się szlafrokiem.
– Dobrze – powiedziała. – Czy to wszystko?
– Tak. Dobranoc, pani.
– Dobranoc.
Kiedy służka odeszła, korytarz ponownie pogrążył się w mroku. Ead zamknęła drzwi i oparła o nie czoło.
Tej nocy nie był jej pisany sen.

Wieczna Róża chwiała się na wodzie, pchana przez wschodni wiatr. To ten statek miał przewieźć ich przez morze, do Yscalinu.
– To dobry statek – powiedział Kit, kiedy się do niego zbliżali. – Gdybym był statkiem, chciałbym się z nim ożenić.
Loth musiał się zgodzić. Róża nosiła blizny po walce, ale była piękna – i ogromna. Nawet podczas podróży z Sabran nie widział statku tak wielkiego jak ten wojenny okręt. Róża posiadała sto osiem dział, przerażający taran oraz osiemnaście żagli, wszystkie ozdobione Prawdziwym Mieczem, symbolem Krainy Cnót. Chorąży ręczył, że był to inyjski statek, i działania załogi, choć wątpliwe moralnie, miały błogosławieństwo władczyni.
Galion przedstawiający Rosarian Czwartą, pięknie wypolerowany, spoglądał z wysokości dziobu. Czarne włosy i biała skóra. Oczy zielone jak morskie szkło. Ciało zakończone pozłacanym ogonem.
Loth miło wspominał Królową Rosarian z czasów poprzedzających jej śmierć. Królowa Matka, jak teraz się o niej mówiło, często patrzyła, jak bawił się z Sabran i Roslain w sadach. Była łagodniejsza niż Sabran, roześmiana i skora do zabawy w sposób nieznany jej córce.
– To ślicznotka, bez dwóch zdań – powiedział Gautfred Plume. Był kwatermistrzem i krasnoludem o lasiańskich korzeniach. – Ale ani w połowie tak piękna jak lady, która podarowała ją kapitanowi.
– Ach, oczywiście. – Kit zdjął kapelusz przed galionem. – Niech na zawsze spoczywa w ramionach Świętego.
Plume mlasnął.
– Królowa Rosarian miała duszę nimfy. Powinna była spocząć w ramionach morza.
– Och, na Świętego, jakże pięknie powiedziane. Czy syreny naprawdę istnieją? Widywaliście je, przepływając przez Otchłań?
– Nie. Widziałem czarne ryby, wielkie kałamarnice i wieloryby, ale ani śladu morskich dziewek.
Kit się zaśmiał.
Po pokrytym chmurami niebie krążyły mewy. Port w Perchling był gotowy na najgorsze, jak zawsze. Schodnia trzeszczała pod ciężarem żołnierzy uzbrojonych w muszkiety długiego zasięgu. Na plaży ponuro stały rzędy trebuszy i dział z kulami, a pomiędzy nimi – kamienne pluteje. Strzelnice były pełne łuczników gotowych zapalić latarnie, gdyby usłyszeli odgłos skrzydeł czy dostrzegli okręt nieprzyjaciela.
Powyżej znajdowało się małe miasteczko. Perchling nosiło swoją nazwę, ponieważ zostało wciśnięte na dwie skalne półki umieszczone w połowie wysokości klifu; z plażą oraz ze szczytem skał łączyły je długie, kręte schody. Budynki kuliły się jak ptaki na gałęzi. Kita bawiły te środki ostrożności ("Na Świętego, architekt musiał być porządnie pijany"), ale Loth był podenerwowany. Perchling wyglądało, jakby większy sztorm wystarczył, by zmyć je do morza.
Mimo wszystko, patrzył na nie i zapisywał w pamięci. Być może po raz ostatni widział Inys – jedyny kraj, który dotychczas znał.
Znaleźli Giana Harlowe'a w kajucie, zajętego pisaniem listów. Mężczyzna, którego uwielbiała Królowa Matka, wyglądał inaczej, niż Loth sobie wyobrażał. Był gładko wygolony, miał wykrochmalone mankiety, ale było w nim coś surowego. Szczękę miał zaciśniętą, jakby była zabawką na sprężynę.
Kiedy weszli, podniósł wzrok. Ospa zostawiła głębokie ślady na jego opalonej twarzy.
– Gaufredzie. – W świetle słońca błysnęła grzywa włosów w kolorze cyny. – Zakładam, że to nasi goście.
Miał mocno inyjski akcent, ale Kit wspominał, że Harlowe pochodził z daleka. Krążyła plotka, że jego przodkami byli mieszkańcy Carmentum – niegdyś dobrze prosperującej republiki na Południu, zniszczonej w Latach Smutku. Ocaleli ukryli się na całym świecie.
– Aye – potwierdził Plume ze znużeniem. – Lord Artheloth Beck i Lord Kitston Glade.
– Kit – szybko pojawiła się korekta.
Harlowe odłożył pióro.
– Panowie – powiedział chłodno. – Witamy na pokładzie Wiecznej Róży.
– Dziękujemy, że tak szybko znalazł pan dla nas kajuty, kapitanie Harlowe – powiedział Loth. – To misja najwyższej wagi.
– I ściśle tajna, jak słyszałem. Dziwne, że to właśnie dziedzic Złotej Brzozy musiał wziąć w niej udział. – Harlowe przyjrzał się Lothowi. – O zmierzchu ruszamy do Yscali, do portowego miasta Perunta. Moja załoga nie nawykła do podróżowania ze szlachetnie urodzonymi, więc wszystkim nam będzie wygodniej, jeśli na czas pobytu tutaj pozostaniecie w swoich kajutach.
– Tak – powiedział Kit. – Dobry pomysł.
– Mam ich mnóstwo – powiedział kapitan. – Czy któryś z was był już w Yscalinie? – Kiedy obydwaj pokręcili głowami, zapytał: – Który z was obraził Pierwszego Sekretarza?
Loth poczuł, że Kit wskazał go kciukiem.
– Lordzie Artelotcie. – Harlowe parsknął ochrypłym śmiechem. – I jego szanowny towarzyszu. Musieliście bardzo rozeźlić Jego Łaskawość, skoro nie chce was widzieć żywcem. – Kapitan rozparł się w krześle. – Na pewno wiecie, że Ród Vetaldów otwarcie deklaruje lojalność wobec Smoczych.
Loth zadrżał. Wieść, że kraj w ciągu kilku lat mógł przejść od czczenia Świętego do oddawania hołdu jego nieprzyjacielowi, wstrząsnęła całą Krainą Cnót.
– Wszyscy się podporządkowali? – zapytał.
– Ludzie podążają za rozkazem króla, ale cierpią. W dokach zasłyszeliśmy, że w całym Yscalinie panuje plaga. – Harlowe ponownie podniósł pióro. – Skoro o tym mowa, moja załoga nie będzie was eskortować do brzegu. Do Perunty dotrzecie w szalupie.
Kit przełknął ślinę.
– Co potem?
– Spotkacie się z emisariuszem, który zabierze was do Cárscaro. Jestem pewien, że dwór jest wolny od choroby, ponieważ możni mają luksus ukrycia się w swoich fortecach, kiedy dochodzi to tego typu rzeczy – powiedział Harlowe – ale starajcie się nikogo nie dotykać. Najpopularniejsza odmiana jest przenoszona poprzez skórę.
– Skąd to wiesz? – zapytał Loth. – Smoczej zarazy nie widziano od wieków.
– Interesuje mnie przetrwanie, Lordzie Artelotcie. Sugeruję, żebyście i wy się nim zainteresowali. – Kapitan wstał. – Mistrzu Plume, przygotować statek. Zadbajmy, by nasi goście dotarli do brzegu w jednym kawałku, choćby mieli zginąć tuż potem.

< poprzedni

Komentarze

Popularne

The Plot to Kill the Pope - Sześćdziesiąt pięć

The Day It Rained Blood - Dwa

The Plot to Kill the Pope - Dwadzieścia