Entangled - Dzień 4

Wydaje mi się, czy wczoraj zachowywałam się jak pokręcona i optymistyczna
mała porwanka? Wydaje mi się, że tak powinno nazwać się porwaną osobę.
Porywacz, porwanka. To ma sens.
Dzisiaj nie jestem tak
pozytywna.
Czemu to mnie spotyka?
Przestań myśleć. Pisz.
Przyłóż długopis do papieru i ruszaj ręką.
Potrzebowałam
trochę (dobra, dość sporo) odwagi, zanim się zdecydowałam. Kiedy się
przygotowywałam, pociągnęłam z butelki wódki, którą trzymam pod łóżkiem.
Starannie wybrałam ubrania. To, że masz umrzeć, nie znaczy, że masz wyglądać jak
menel. Założyłam nowe dżinsy, dzięki którym moje nogi wyglądały na super-długie
i chude. Przymierzyłam właściwie wszystkie podkoszulki, zanim wybrałam mój
zaufany stary, zielony T-shirt (mój szczęśliwy
zielony T-shirt – ha!). Z butami też był problem, zdecydowałam się na wygodne Adidasy.
Niezbyt szykowne, ale nadawały mi
wygląd oldskulowej laski. Nałożyłam więcej makijażu niż było konieczne, cały
czas patrząc w lustro i myśląc, Nigdy
więcej konturówki. Ostatni raz maluję się błyszczykiem. Ostatni raz patrzę na
siebie w lustrze i wiem, że nigdy nie
będę doskonała, i tego typu rzeczy.
Nóż do torby i byłam gotowa.
Zbiegłam po schodach jak dziewczyna, której nic nie obchodzi.
Krzycząc „Wychodzę z Sal. Nie czekaj na mnie!” do Mamy, która oglądała
telewizję w salonie. Może powinnam była na moment kuknąć do pokoju, a nie
trzasnąć drzwiami wejściowymi, słysząc „Grace, zacze…”. Ale nie. Nawet jedna
sekunda jej obecności byłaby zbyt trudna do zniesienia.
Nie pożegnałam się i nie
zostawiłam listu. Nie widziałam potrzeby. Z resztą, listy samobójcze są
wieśniackie.
Gdybym zostawiła
kartkę, wszyscy myśleliby, że nie żyję. A to nie prawda (jeszcze).
Złapałam autobus do miasta. Usiadłam na samym końcu – jak nie
ja. Moja ostatnia jazda autobusem, przynajmniej tak sądziłam. Myślę, że coś w
tym jest. Normalna podróż. Przede mną siedziała kobieta z dłuuugimi siwymi
włosami. Cienkie pukle zwisały za oparciem jej fotela, a rozdwojone końcówki
omiatały mi dżinsy. Tak być nie może. W pewnym wieku długie włosy przestają być
atrakcyjne. Na szczęście Babka Z Szopą Na Głowie wyszła, zanim zaczęłam
chichotać.
Po jej zniknięciu opanował mnie spokój. Zamknęłam oczy i
głęboko oddychałam. Zamierzałam to zrobić – naprawdę zamierzałam to zrobić.
Otóż to. Och, będzie im przykro…
Śpiewający głos w głowie przywołał mi na twarz uśmiech.
Nie jestem pewna, co sądzę o tej całej gadce tak-właśnie-miałaś-zamiar-się-dźgnąć.
Nie jestem gotowa, by tak dogłębnie przyglądnąć się swoim uczuciom. Jeszcze
nie. Jakbym miała dokoła siebie bandaż. Niby wiem, co się pod nim kryje, ale
gdybym go poluzowała i zobaczyła
ranę, żółtą i ropiejącą, mogłabym stracić zmysły.
Wysiadłam z autobusu i skoczyłam do monopolowego. Kilka minut
spędziłam na wybieraniu trunku. Wybrałam gin, dziwne, bo go nienawidzę.
Przypomina mi Tatę. Podeszłam do lady, a facet miał najohydniejszą opryszczkę,
jaką w życiu widziałam (może poza Scottem Amesem kiedyś, ale teraz już mu
przeszło i wygląda całkiem nieźle). Wtedy stała się najdziwniejsza rzecz:
zażądał dowodu! Musisz zrozumieć, że mnie się to nigdy nie zdarzało. Rany boskie, alkohol kupuję odkąd miałam
czternaście lat. Może to był znak od Boga: „Grace, możesz się zabić, jeśli
chcesz, ale ja ci nie pomogę.” Posłałam Pryszczatemu moje najlepsze spojrzenie
mówiące chyba-sobie-kpisz i
powiedziałam:
- Pan sobie kpi. Mam dwadzieścia
jeden lat! Czy wyglądam na dziecko?
Wskazał
na znak „Jeśli wyglądasz na mniej niż 25 lat bla bla bla…”. Straciłam kilka
minut, wciskając mu, że zostawiłam dowód w kurtce, a kurtkę w domu, bo nagle
zrobiło się strasznie ciepło. Nie sprzedał. Wkurzające. Pewnie to jego sposób
na dokopanie komuś w odwecie za ohydny, pedalski wyraz paszczy i brak szansy na
dziewczynę (jakąkolwiek i kiedykolwiek). Wymaszerowałam ze sklepu w najbardziej
sztywniacki, obojętny sposób i wpadłam do sąsiadującego monopolowego, gdzie
kupiłam to samo, nawet taniej. Czyli jednak Bóg nie wysyłał mi żadnego znaku.
Kiedy szłam ulicą z butelką pod pachą, minęłam parkę mniej
więcej w moim wieku. Trzymali się za ręce i uśmiechali do siebie. Spadajcie spadajcie spadajcie! Chłopak
popchnął dziewczynę na sklepową witrynę i pocałował.
Brakowało mi takich pocałunków. Minęłam ich, prawie wpadając na gang
mieszczuchów w wyglancowanych butach i rozwichrzonych fryzurach. Jeden z nich
odwrócił się i krzyknął do mnie:
- Uśmiechnij się, skarbie. Ciebie to nigdy nie spotka!
Posłałam mu uśmiech. Wydaje mi się, że
owszem…
Doszłam do parkowej bramy.
Kiedy byłam mała, ojciec często mnie tu przyprowadzał. Karmiłam kaczki, a później
goniłam jak oszalała. Ojciec łapał mnie i udawał zombi. A później bujał mnie na
huśtawce – tak mocno, że wydawało mi się, że zatoczę koło nad górną rurką, ale
i tak krzyczałam, żeby robił to mocniej. Nigdy mi się to nie nudziło.
Kiedy Tata odszedł, park nabrał dla mnie innego znaczenia.
Dobrze, że on tego nie widział. Palenie, picie absurdalnie mocnego wina i
robienie różnych rzeczy z szemranymi chłopakami. I takie tam.
Park to wiele wspomnień. Dobrych i złych. (W większości
złych.) Miejsce równie dobre na spotkanie za śmiercią jak każde inne. Wybrałam
jaskinię na szczycie wzgórza. Próbowałam nie myśleć o możliwości, by moje ciało
znalazło jakieś przypadkowe dziecko. Mam
nadzieję, że będzie to jakiś parkowy włóczęga – taki wyglądający jak pedofil. Uch. Lepiej, żeby mnie nie dotykał.
Nawet jeśli będzie mnie to guzik obchodziło.
Minęłam
staw z kaczkami. Wysechł kilka lat temu. Szkoda, że nie było mu dane dłużej
pełnić swojej roli. Jezu - jeszcze
nie zaczęłam pić, a już smęcę. Zaraz zacznę rozwodzić się nad melancholią drzew
albo przepełnieniem śmietników.
Poszłam prosto do jaskini,
wspięłam się na wzgórze i usiadłam. Podłoże było dość czyste, co mnie
ucieszyło.
Chociaż to niespecjalnie się liczyło.
Wyjęłam nóż z torby.
Popatrzyłam na ostrze i
zaczęłam wspominać.
Każdy szczegół tamtej nocy
kroił moje serce.
Każdy powód, by zakończyć
życie, obracał nóż – bardzo skutecznie.
Otworzyłam butelkę i
upiłam.
Wypiłam jeszcze trochę.
Zamknęłam oczy.
Wzięłam głęboki wdech.
Byłam gotowa.
Tnę.
Wtedy coś usłyszałam.
Skrzypienie. Za głośne. Kurde. Ktoś tu
jest.
Wyjrzałam ze swojej kryjówki i go zobaczyłam. Na huśtawce. W
tył i w przód, tył i przód, wznosił się najwyżej, jak się dało. Jak ja kiedyś.
Kurde. Teraz
się nie da, co? Muszę się go pozbyć. Zostaw mnie w spokoju. Schowałam
nóż do torby, chwyciłam butelkę i
wyszłam z jaskini.
Widział, że nadchodzę i patrzył, nie wiedząc, co zamierzam.
Gdy podeszłam na tyle blisko, żeby dobrze się przyjrzeć… cóż, nie muszę się
powtarzać. Są gorsze rzeczy, które można
robić przez kilka ostatnich minut. Pogadaj z nim chwilę. W końcu sobie pójdzie. Kiedy podeszłam, zatrzymał
huśtawkę. Patrzył na mnie, a ja na niego. Usiadłam na huśtawce obok i przywitałam się. Coś w jego wyglądanie nie dawało
mi spokoju. Teraz wiem, co to było – rozpoznał
mnie.
Co dziwniejsze, ja chyba też
go rozpoznałam.
Ale to nie jest możliwe.
< poprzedni
Komentarze
Prześlij komentarz