The Priory of the Orange Tree - Trzy
3 Wschód
Świt rozlał się nad
Seeiki jak pęknięte jajo czapli. Do pokoju wdarło się blade światło. Okiennice
były otwarte po raz pierwszy od ośmiu dni.
Tané spojrzała na sufit
piekącymi oczami. Całą noc nie spała, na przemian czując gorąco i chłód.
Już nigdy nie obudzi
się w tym pokoju. Nadszedł Dzień Wyboru. Dzień, na który czekała od
dziecka – i przed którym ryzykowała, jak głupiec, wychodząc z odosobnienia.
Prosząc Susę, by ukryła obcego na Orisimie, ryzykowała życie ich obydwu.
Jej żołądek przewrócił
się jak młyn wodny. Zabrała mundur i torbę z przyborami toaletowymi,
minęła śpiącą Ishari i wymknęła się z pokoju.
Południowy Dom stał
u podnóża Szczęki Niedźwiedzia, pasma górskiego górującego nad Przylądkiem
Hisan. Wraz z trzema innymi Domami Nauki, wykorzystywany był do szkolenia
czeladników Wielkiej Straży Morskiej. Tané żyła w tym miejscu, odkąd miała
trzy lata.
Wyjście na zewnątrz
przypominało wejście do pieca. Ciepło pokryło jej skórę i sprawiło, że
poczuła się ciężej.
Seiiki miało swój
zapach. Woń drzewnej twardzieli, wyzwolonej przez deszcz, i zieleni
każdego liścia. Ten zapach zwykle ją uspokajał, ale dzisiaj nic nie mogło tego
zrobić.
Gorące źródła parowały
w porannej mgle. Tané zrzuciła szatę do spania, weszła do najbliższego
zbiornika i zaczęła szorować się garścią otrębów. W cieniu śliw
założyła mundur i zaczesała długie włosy na jedną stronę, by niebieski
smok na jej tunice był widoczny. Kiedy wróciła do pokoi, panował w nich
ruch.
Zjadła niewielkie
śniadanie złożone z herbaty i bulionu. Minęło ją kilku innych
adeptów, życząc jej szczęścia.
Kiedy nadeszła pora,
wyszła jako pierwsza.
Na zewnątrz czekała
służba z końmi. Ukłonili się jednocześnie. Gdy Tané wsiadła na swojego
wierzchowca, z domu wybiegła zawstydzona Ishari i wspięła się na
własne siodło.
Tané obserwowała ją,
czując w gardle gulę. Dzieliła z Ishari pokój od sześciu lat. Po ceremonii,
być może nigdy więcej się nie zobaczą.
Dojechali do bramy
oddzielającej Domy Nauki od reszty Przylądka Hisan, pokonali strumień płynący z gór
i dołączyli do pozostałych czeladników z dzielnicy. Tané dostrzegła
Turosę, swojego rywala, szczerzącego się do niej ze swojego miejsca. Wytrzymała
jego spojrzenie do momentu, gdy spiął konia i pogalopował w kierunku
miasta; jego przyjaciele podążyli za nim.
Tané obejrzała się za
siebie po raz ostatni, zapamiętując wzgórza porośnięte bujną zielenią i zarysy
modrzewi na tle błękitnego nieba. Następnie skupiła wzrok na horyzoncie.
Ludzie schodzili się z całego
Przylądka Hisan. Wielu mieszkańców wstało wcześnie, by obserwować czeladników
jadących do świątyni. Rzucali na ulice kwiaty i wypełniali każdy zaułek,
wyciągając szyje, by zobaczyć tych, którzy niebawem mogą zostać wybrani. Tané
próbowała skupić się na cieple konia, stukocie jego kopyt – czymkolwiek, by
przestać myśleć o obcym.
Susa zgodziła się
zabrać Inyjczyka na Orisimę. Oczywiście, że się zgodziła. Dla Tané zrobiłaby
wszystko, tak jak Tané dla niej.
Susa była kiedyś
w związku z jednym ze strażników punktu wymiany; mężczyzną, który
chciał ją odzyskać. Korzystając z otwartych drzwi przystankowych, Susa
zamierzała przepłynąć przez nie z obcym i dostarczyć go do mistrza
chirurga Orisimy, składając pustą obietnicę zapłaty srebrem za współpracę.
Mężczyzna miał ponoć hazardowe długi.
Jeśli przybysz
faktycznie miał czerwoną chorobę, zostanie ona zamknięta na Orisimie. Kiedy
ceremonia się skończy, Susa miała anonimowo donieść o incydencie Rządcy
Przylądka Hisan. Chirurg będzie miał kłopoty, kiedy znajdą nieznajomego w jego
domu, ale Tané wątpiła, by został zabity – to mogłoby zagrozić sojuszowi
z Wolnym Stanem Mentendon. Gdyby tortury rozwiązały przybyszowi język,
mógłby powiedzieć władzom o dwóch kobietach, które spotkał w noc
swojego przybycia, ale nie miałby dużo czasu na udowodnienie swoich słów.
Szybko trafiłby pod miecz, by zniwelować ryzyko rozniesienia choroby.
Tané spojrzała na swoje
dłonie, gdzie wysypka pojawiała się najwcześniej. Nie dotknęła jego skóry, ale
samo zbliżenie się do niego niosło ogromne ryzyko. Chwila szaleństwa. Gdyby
Susa złapała czerwoną chorobę, nie wybaczyłaby sobie.
Susa ryzykowała
wszystkim, by dzień dzisiejszy był taki, jak Tané sobie wymarzyła. Przyjaciółka
nie kwestionowała jej skrupułów ani poczytalności. Po prostu zgodziła się
pomóc.
Drzwi do Wielkiej
Świątyni Przylądka były otwarte po raz pierwszy od dekady. Po ich bokach stały
dwa ogromne posągi przedstawiające smoki z paszczami otwartymi w niekończącym
się ryku. Czterdzieści koni przeszło między nimi. Świątynia, niegdyś zbudowana
z drewna, została doszczętnie spalona podczas Wielkiego Smutku, a później
odbudowana w kamieniu. Z sufitu zwisały setki latarni z niebieskiego
szkła, które emitowały chłodne światło. Wyglądały jak łódki rybaków.
Tané zsiadła z konia
i wraz z Ishari ruszyła ku drewnianej bramie. Turosa stanął
w kolejce wraz z nimi.
– Niech wielki Kwiriki
się do ciebie dziś uśmiechnie, Tané – powiedział. – Jak ogromną stratą by było,
gdyby czeladnik twojego pokroju został wysłany na Wyspę Piór.
– Byłoby to życie godne
szacunku – odparła Tané, oddając konia stajennemu.
– Przekonasz się
o tym, kiedy przypadnie ci w udziale.
– I ty również,
szanowny Turoso.
Kącik jego ust drgnął,
po czym młodzian odszedł, by dołączyć do swoich przyjaciół z Północnego
Domu.
– Powinien zwracać się
do ciebie z większym szacunkiem – mruknęła Ishari. – Dumu mówiła, że radziłaś
sobie lepiej od niego w większości starć.
Tané nie odpowiedziała.
Przeszedł ją dreszcz. Była najlepsza w swoim domu, a Turosa w swoim.
Na dziedzińcu przed
świątynią stała fontanna przedstawiająca wielkiego Kwiriki – pierwszego smoka,
którego dosiadał człowiek. Z jego pyska lała się słona woda. Tané obmyła
dłonie i umieściła kroplę na ustach.
Smakowała czystością.
– Tané – powiedziała
Ishari – mam nadzieję, że wszystko pójdzie po twojej myśli.
– Również ci tego
życzę. – Obydwie liczyły na taki sam wynik. – Opuściłaś dom jako ostatnia.
– Zaspałam. – Ishari
dokonała własnej rytualnej kąpieli. – Wydaje mi się, że zeszłej nocy słyszałam
dźwięk otwieranych ekranów do naszego pokoju. To mnie zaniepokoiło... Przez
jakiś czas nie mogłam zasnąć. Wychodziłaś z pokoju?
– Nie. Może to któryś z
nauczycieli.
– Tak, pewnie tak.
Przeszły na rozległy
wewnętrzny dziedziniec, gdzie słońce padało na dachy.
Na szczycie schodów
stanął mężczyzna z długimi wąsami i kołem sterowym pod pachą.
Miał opaloną, ogorzałą twarz. Musiał być zarówno osobą o wysokiej pozycji
jak i żołnierzem, o czym świadczyły platerowane rękawice oraz
naramienniki, lekki kirys na ciemnoniebieskiej tunice oraz wykonana z czarnego
aksamitu i pozłacanego jedwabiu opończa z wysokim kołnierzem.
Tané na chwilę
zapomniała o strachu. Znów była dzieckiem marzącym o smokach.
Ten człowiek był
szanowanym Morskim Generałem Seiiki. Głową klanu Miduchich, dynastii jeźdźców
smoków – dynastii połączonej nie więzami krwi, a celem. Tané chciała
zdobyć ten tytuł.
Dotarłszy do schodów,
czeladnicy stanęli w dwóch rzędach, uklękli i przycisnęli czoła do
ziemi. Tané słyszała oddech Ishari. Nikt nie wstał. Nikt się nie poruszył.
Łuski zaszurały po
kamieniu. Każde ścięgno w jej ciele się napięło.
Podniosła wzrok.
Było ich osiem.
Spędziła lata na modlitwach przed posągami smoków, uczyła się o nich
i obserwowała z daleka, ale nigdy nie widziała żadnego z bliska.
Ich rozmiar zapierał
dech. Większość była seiikińska, o srebrzystej skórze i smukłej, podobnej
do bicza sylwetce. Niesamowicie długie ciała utrzymywały majestatyczne głowy,
każdy ze smoków miał cztery muskularne nogi zakończone stopami o trzech
pazurach. Długie wąsy opadały od pysków na podobieństwo linek przy latawcach.
Większość była młoda, prawdopodobnie w wieku około czterystu lat, ale
niektóre miały blizny po Wielkim Smutku. Wszystkie pokryte były łuskami i naznaczone
okrągłymi śladami – pozostałościami po sporach z wielką kałamarnicą.
Dwa z nich miały po
cztery palce. To były smoki z Imperium Dwunastu Jezior. Jeden – samiec – miał
skrzydła. Większość smoków była ich pozbawiona i latała dzięki organowi na
głowie, który uczeni nazwali koroną. Nieliczne, które wykształciły skrzydła,
zyskiwały je po co najmniej dwustu latach życia.
Uskrzydlony smok był
największy. Choćby nawet naciągnęła się do granic możliwości, Tané mogłaby nie
sięgnąć nawet ponad jego pysk. Jego skrzydła wydawały się delikatne jak pajęczyna,
ale były na tyle mocne, by wywołać wichurę. Tané dostrzegła torbę pod jego
szczęką. Smoki, podobnie jak ostrygi, raz w życiu mogły tworzyć perły. Te
nigdy nie opuszczały toreb.
Smoczyca obok samca,
również lakustrińska, miała zbliżoną posturę do niego. Jej łuski były bladozielone,
jak mleczny szafir, a grzywa złoto-brązowa.
– Witajcie – powiedział
Morski Generał.
Jego głos poniósł się
jak zew wojennej conchy.
– Powstańcie – powiedział,
a oni wykonali polecenie. – Stajecie tu dzisiaj, by poznać swój los:
trafić do Wielkiej Straży Morskiej, by chronić Seiiki przed zarazą i atakiem,
lub poświęcić się nauce i modlitwie na Wyspie Piór. Dwanaście osób spośród
was dostąpi zaszczytu zostania smoczymi jeźdźcami.
Tylko dwanaścioro.
Zwykle było więcej.
– Jak wiecie – kontynuował
Morski Generał – od dwóch wieków nie wykluł się żaden nowy smok. Liczne smoki
padły także ofiarą Floty Oka Tygrysa, która nadal para się ohydnym handlem
smoczym mięsem pod tyrańskimi rządami tak zwanej Złotej Cesarzowej.
Spuścili głowy.
– Jesteśmy zaszczyceni
faktem otrzymania tych dwóch wspaniałych wojowników z Imperium Dwunastu
Jezior, którzy zasilą nasze szeregi. Wierzę, że to umocni przyjaźń z naszymi
przyjaciółmi z północy.
Morski Generał skinął
głową w kierunku dwóch lakustrińskich smoków. Nie były tak przyzwyczajone
do morza jak seiikińskie, ponieważ preferowały życie w rzekach i innych
słodkowodnych akwenach, ale obydwa gatunki walczyły ramię w ramię podczas
Wielkiego Smutku i miały wspólnych przodków.
Tané poczuła, że Turosa
na nią patrzył. Jeśli zostanie jeźdźcem, będzie mówił, że jego smok jest
najwspanialszy ze wszystkich.
– Dzisiaj poznacie
swoje przeznaczenie. – Morski Generał wyjął zwój spod opończy i rozwinął. –
Zaczynajmy.
Tané przygotowała się.
Pierwsza wywołana
adeptka została awansowana do szanowanej rangi Wielkiej Straży Morskiej. Morski
Generał podał jej tunikę w kolorze letniego nieba. Kiedy ją przyjęła,
czarny seiikiński smok wypuścił dym nosem, zaskakując ją. Smok zachrapał.
Dumusa z Zachodniego
Domu również została strażniczką morza. Była wnuczką dwójki jeźdźców, krwi
południowej i seiikińskiej. Tané patrzyła, jak przyjmowała nowy mundur,
kłaniała się Morskiemu Generałowi i zajmowała miejsce po jego prawicy.
Następny czeladnik jako
pierwszy wstąpił w szeregi uczonych. Jego szata była czerwona jak morwa;
gdy się kłaniał, drżały mu ramiona. Tané wyczuła napięcie pośród pozostałych
adeptów, nagłe jak podmuch wiatru.
Turosa oczywiście
dołączył do Wielkiej Straży Morskiej. Miała wrażenie, że minęła wieczność, nim
usłyszała swoje imię:
– Szanowna Tané z Południowego
Domu.
Tané wystąpiła.
Smoki ją obserwowały.
Mówiło się, że widziały najgłębsze tajemnice ludzkich dusz, jako że ludzie byli
zbudowani z wody, a one panowały nad tym żywiołem.
Co jeśli widziały, czego
się dopuściła?
Skupiła się na
stawianiu kolejnych kroków. Kiedy stanęła przed Morskim Generałem, patrzył na
nią przez okres, który zdawał się trwać lata. Musiała włożyć całą siłę w to,
by utrzymać się na nogach.
W końcu sięgnął po
niebieski mundur. Tané odetchnęła. W jej oczach pojawiły się łzy ulgi.
– Za twoje zdolności i oddanie
– powiedział – zostajesz wcielona w szeregi Wielkiej Straży Morskiej i musisz
przysiąc, że pozostaniesz na ścieżce smoka aż do dnia, gdy wydasz swoje
ostatnie tchnienie. – Nachylił się bliżej. – Nauczyciele bardzo cię chwalą.
Zaszczytem będzie widzieć cię w mojej straży.
Skłoniła się nisko.
– To zaszczyt, panie.
Morski Generał
uśmiechnął się.
Tané dołączyła do
czterech czeladników po jego prawej stronie w radosnym szoku; krew szumiała
jej w uszach jak strumień. Gdy wystąpił kolejny kandydat, Turosa szepnął
jej do ucha:
– Więc zmierzymy się
w próbie wody. – Jego oddech pachniał mlekiem. – To dobrze.
– Z przyjemnością
zmierzę się z wojownikiem o twoich umiejętnościach, szanowny Turoso –
spokojnie odpowiedziała Tané.
– Przejrzałem twoją
grę, wiejski chwaście. Widzę, co masz w sercu. To samo, co ja. Ambicję. – Przerwał,
gdy jeden z mężczyzn został odesłany na drugą stronę. – Różnica leży
w tym, kim jestem ja, a kim ty.
Tané spojrzała na
niego.
– Stoisz na tej samej
ziemi co ja, szanowny Turoso.
Jego śmiech wywołał
u niej dreszcz.
– Szanowna Ishari
z Południowego Domu – powiedział Morski Generał.
Ishari powoli wyszła po
schodach. Kiedy do niego dotarła, Morski Generał podał jej zwój czerwonego
jedwabiu.
– Za twoje zdolności
i oddanie – powiedział – zostajesz wcielona w szeregi uczonych
i musisz przysiąc, że oddasz się pogłębianiu wiedzy aż do dnia, gdy wydasz
swoje ostatnie tchnienie.
Choć wzdrygnęła się na
te słowa, Ishari odebrała materiał i pokłoniła się.
– Dziękuję, panie – mruknęła.
Tané patrzyła, jak
odchodziła na lewo.
Ishari musiała być
załamana. Niemniej może dobrze radzić sobie na Wyspie Piór i pewnego dnia
powrócić do Seiiki jako mistrz nauczyciel.
– Szkoda – powiedział
Turosa. – Czyż to nie twoja przyjaciółka?
Tané ugryzła się w język.
Najlepsza adeptka ze
Wschodniego Domu dołączyła do nich jako kolejna. Onren była niska i krzepka,
opaloną twarz miała pokrytą piegami. Na ramiona opadały jej gęste włosy, wysuszone
przez wodę morską i łamliwe na końcach. Przyciemniła wargi morską krwią.
– Tané – powiedziała,
zajmując miejsce obok niej. – Gratulacje.
– Tobie również, Onren.
Były jedynymi
czeladniczkami, które wstawały codziennie o świcie, by pływać, i na
tej podstawie powstała pomiędzy nimi przyjaźń. Tané nie wątpiła, że Onren
również usłyszała plotki i wykradła się, by zanurzyć w wodzie przed
ceremonią.
Ta myśl ją
zaniepokoiła. Przylądek Hisan był usiany małymi zatokami, ale los kazał jej
wybrać akurat tę, na którą przybył obcy.
Onren spojrzała na swój
niebieski jedwab. Podobnie jak Tané, pochodziła z ubogiej rodziny.
– Są wspaniałe – szepnęła,
ruchem głowy wskazując smoki. – Na pewno liczysz, że zostaniesz jedną z dwunastu.
– Nie jesteś za niska,
by dosiadać smoka, mała Onren? – zapytał Turosa. – Myślę, że może ci się udać
doczepić do ogona.
Onren spojrzała na
niego przez ramię.
– Wydaje mi się, że coś
mówiłeś. Znamy się? – Kiedy otworzył usta, powiedziała: – Nie odpowiadaj.
Wyglądasz na głupca, a ja nie mam zamiaru zadawać się z głupcami.
Tané ukryła uśmiech za
zasłoną włosów. Turosa zamknął usta.
Kiedy ostatni czeladnik
przyjął swój strój, obydwie grupy zwróciły się twarzami do Morskiego Generała.
Ishari, na której policzkach widniały ślady łez, nie odrywała wzroku od materiału
w swoich ramionach.
– Nie jesteście już
dziećmi. Przed wami nowe ścieżki. – Morski Generał spojrzał w prawo. – Czterej
strażnicy morza poradzili sobie lepiej, niż oczekiwano. Turoso z Północnego
Domu, Onren z Wschodniego Domu, Tané z Południowego Domu i Dumuso
z Zachodniego Domu – zwróćcie się do starszych, by mogli poznać wasze
imiona i twarze.
Odwrócili się. Tané
zrobiła krok w przód, jak pozostali, i ponownie przycisnęła czoło do podłogi.
– Powstańcie – powiedział
jeden ze smoków.
Jego głos sprawił, że
ziemia zadrżała. Był tak głęboki i niski, że Tané ledwie go zrozumiała.
Cała czwórka usłuchała
i wyprostowała plecy. Największy seiikińskii smok opuścił głowę, aż znalazła
się na wysokości ich oczu. Długi język wysunął się spomiędzy jego zębów.
Odepchnął się mocno
i wzbił w powietrze. Wszyscy adepci rzucili się na ziemię, jedynie
Morski Generał został na nogach. Zaśmiał się donośnie.
Mlecznozielona lakustrińska
smoczyca odsłoniła zęby w uśmiechu. Tané zatraciła się w dzikich
wirach jej oczu.
Smoczyca wzniosła się
ponad dachy miasta wraz z pozostałymi. Woda tworzyła ciała. Gdy obłok
świętego deszczu spadł z ich łusek, mocząc ludzi poniżej, seiikiński
samiec wzniósł się wyżej, nabrał powietrza i wypuścił je, tworząc mocny
podmuch wiatru.
Odpowiedziały mu
wszystkiej dzwony świątyni.
Niclays obudził się z suchością
w ustach i strasznym bólem głowy, jak tysiące razy wcześniej.
Zamrugał i potarł oczy.
Dzwony.
To one go obudziły.
Mieszkał na wyspie od lat, ale nigdy nie słyszał choćby jednego uderzenia
dzwonu. Niclays ujął laskę i wstał, jego ramię drżało z wysiłku.
To musiał być alarm.
Szli po Sulyarda, szli po nich obydwóch.
Niclays z desperacją
obrócił się w miejscu. Jego jedyną szansą było udawanie, że przybysz ukrył
się w domu bez jego wiedzy.
Zerknął za przesłonę.
Sulyard spał głęboko, twarzą do ściany. Cóż, przynamniej umrze w pokoju.
Słońce rzucało za dużo
światła. Nieopodal domku, w którym mieszkał Niclays, pod drzewem śliwy,
siedział jego asystent, Muste, ze swoją seiikińską towarzyszką, Panayą.
– Muste – krzyknął
Niclays. – Co to za dźwięk?
Muste pomachał do
niego. Przeklinając, Niclays włożył sandały i ruszył w stronę Muste
i Panayi, próbując walczyć z poczuciem, że zbliżał się do swojej
zagłady.
– Dzień dobry, szanowna
Panayo – powiedział po seiikińsku i się ukłonił.
– Uczony Niclays. – W kącikach
jej oczu pojawiły się zmarszczki. Miała na sobie cienką suknię, białe kwiaty na
niebieskim tle, z rękawami oraz kołnierzem obszytymi srebrem. – Obudziły
pana dzwony?
– Tak. Czy mogę
zapytać, co oznaczają?
– Dzwonią z okazji
Dnia Wyboru – powiedziała. – Najstarsi czeladnicy Domów Nauki zakończyli
szkolenie i zostali wcieleni w szeregi uczonych lub Wielkiej Straży
Morskiej.
Czyli nie miało to
związku z najazdem. Niclays wyjął chusteczkę i otarł twarz.
– Dobrze się czujesz,
Roos? – zapytał Muste, osłaniając oczy przed słońcem.
– Wiesz, że nienawidzę
tutejszego lata. – Niclays wsunął chusteczkę do kieszeni bezrękawnika. – Dzień
Wyboru odbywa się raz do roku, prawda? – zapytał Panayę. – Nigdy nie słyszałem
dzwonów.
Za to słyszał bębny.
Upajające dźwięki radości i ucztowania.
– Ach – odparła Panaya,
uśmiechając się szerzej – to bardzo wyjątkowy Dzień Wyboru.
– Doprawdy?
– Nie wiesz o tym,
Roos? – Muste zachichotał. – Jesteś tu dłużej niż ja.
– Nie sądzę, by o takich
rzeczach panu mówiono – delikatnie powiedziała Panaya. – Widzi pan, po Wielkim
Smutku ustalono, że co piętnaście lat nowi jeźdźcy będą dosiadać seiikińskich
smoków, by być gotowymi do wspólnej walki. Ci, którzy dziś rano zostali
przydzieleni do Wielkiej Straży Morskiej, mają szansę zostania jeźdźcami
smoków, o ile przejdą próbę wody.
– Rozumiem – powiedział
Niclays, zainteresowany na tyle, by na moment przestać obawiać się o Sulyarda.
– A wtedy dosiądą swoich rumaków i będą walczyć z piratami i przemytnikami,
jak sądzę.
– Nie rumaków. Smoki to
nie konie.
– Przepraszam, szanowna
pani. Źle dobrałem słowa.
Panaya skinęła głową.
Jej ręka powędrowała do rzeźbionego na kształt smoka wisiorka przy szyi.
W Krainie Cnót,
gdzie nie odróżniano już starodawnych smoków Wschodu od młodszych, wiejących
ogniem wywern, które niegdyś terroryzowały świat, taki przedmiot zostałby zniszczony.
Tam obydwa gatunki były uważane za nieprzyjaciół. Drzwi na Wschód pozostawały
zamknięte od tak dawna, że wokół jego zwyczajów zaczęły narastać
nieporozumienia.
Niclays wierzył w nie,
nim przybył na Orisimę. Opuszczając Mentendom, wierzył, że został skazany na
wygnanie na ziemie, których mieszkańcy byli niewolnikami istot równie złych jak
sam Bezimienny.
Jakże się bał tego
dnia. Wszystkie mentyjskie dzieci znały opowieść o Bezimiennym od dnia,
gdy zaczęły rozumieć język mówiony. Jego własna matka doprowadzała go do płaczu
opisami ojca i władcy wszystkich ziejących ogniem potworów; zstąpił z Góry
Grozy otoczony przez chaos i zniszczenie, po czym został raniony przez Sir
Galiana Berethneta, nim podporządkował sobie ludzkość. Tysiące lat później,
jego wspomnienie wciąż żyło w koszmarach.
Wtem po drugiej stronie
mostu na Orisimę zagrzmiał tętent kopyt, wyrywając Niclaysa z rozmyślań.
Żołnierze.
Coś przewróciło mu się
w żołądku. Jechali po niego – a on był bardziej oszołomiony niż
przerażony. Jeśli to miał być ten dzień, niech i tak będzie. Czekało go
albo to, albo śmierć z rąk wartowników żądnych zwrotu hazardowych długów.
Święty, pomodlił się,
pozwól, bym nie popuścił w ostatniej minucie.
Żołnierze pod
płaszczami nosili zielone tuniki. Na ich czele, oczywiście, był Naczelnik – przystojny,
niegdyś dobry Naczelnik, który nie zdradził swojego imienia nikomu na Orisimie.
Był o głowę wyższy od Niclaysa i zawsze nosił pełną zbroję.
Naczelnik zsiadł
z konia i ruszył ku budynkowi, w którym mieszkał Niclays.
Otoczyli go wartownicy. Oparł jedną dłoń na rękojeści miecza.
– Roos! – Dłoń w rękawicy
uderzyła w drzwi. – Roos, otwieraj, albo wyważymy drzwi!
– Nie trzeba niczego
wyważać, szanowny Naczelniku – odezwał się Muste. – Uczony Doktor Roos jest
tutaj.
Naczelnik odwrócił się
na pięcie. Jego ciemne oczy błysnęły. Ruszył ku nim.
– Roos.
Niclays chciałby
udawać, że nikt wcześniej nie zwracał się do niego z taką pogardą, ale to
byłoby kłamstwo.
– Może pan mówić do
mnie Niclays, szanowny Naczelniku – powiedział z taką dozą fałszywego
entuzjazmu, na jaką było go stać. – Znamy się dość dłu...
– Milcz – warknął
Naczelnik. Niclays zamknął usta. – Moi wartownicy widzieli, że nocą drzwi
przystankowe były otwarte. W okolicy widziano piracki okręt. Jeśli któreś
z was ukrywa imigrantów lub towary z przemytu, niech się przyzna,
a smok okaże wam łaskę.
Panaya i Muste się
nie odezwali. Z kolei Niclays stoczył z sobą krótką, ale zawziętą
bitwę. Sulyard nie miał gdzie się ukryć. Czy powinien przyznać się do
popełnionego czynu?
Nim podjął decyzję,
Naczelnik machnął ręką na wartowników.
– Przeszukać domy.
Niclays wstrzymał
oddech.
W Seiiki żył
gatunek ptaka, którego trel brzmiał jak dziecko zaczynające płakać. Dla Niclaysa,
ten dźwięk był jak męczeński symbol jego życia na Orisimie. Kwilenie, które
nigdy nie przechodziło w krzyk. Oczekiwanie na cios, który nigdy nie
nadszedł. Gdy wartownicy przeszukiwali jego dom, ten okropny ptak znów się
odezwał, i był to jedyny dźwięk, który słyszał Niclays.
Żołdacy wrócili z
pustymi rękami.
– Nikogo – powiedział
jeden z nich.
Niclays prawie upadł na
kolana. Naczelnik patrzył na niego długą chwilę z twarzą podobną do maski,
po czym odmaszerował w kierunku kolejnej ulicy.
Ptak nadal śpiewał.
Chlip-chlip-chlip.
< poprzedni
Komentarze
Prześlij komentarz